Wyniki 2. Edycji Konkursu Fikcji Solarpunkowej

Znamy laureatów Konkursu Solarpunkowego!

Klimatycznej edycji Bomby Megabitowej towarzyszy Konkurs Fikcji Solarpunkowej. Jego uczestnicy wykazali się niezwykłą kreatywnością, próbując sobie wyobrazić drogę wyjścia z pogłębiającego się kryzysu.

Przypominamy, że spośród licznie nadesłanych prac wyłoniono trzy najlepsze:

1 miejsce: „Projekt Sextus Elementum” Oskara Łuczyńskiego

2 miejsce: „Ruiny dawnego świata” Aleksandra Gieszcza

3 miejsce: „Zmiany od podstaw” Aleksandry Olchowik

Laureatom serdecznie gratulujemy!

Prace oceniała kapituła w składzie:

  • Katarzyna Kosik (Powergraph)
  • Michał Cetnarowski (Nowa Fantastyka)
  • Jakub Płodzich (Instytut Polska Przyszłości im. Stanisława Lema)
  • Maria Świątkowska (KBF)
  • Szymon Kloska (KBF)

Nagrodzone teksty dostępne są na stronach:


Notka od redakcji: warto zaznaczyć, że organizatorem 2. edycji było Krakowskie Biuro Festiwalowe i Miasto Literatury. Sędziowie z 1. edycji nie brali udziału w ocenianiu pracy tegorocznej.

“Ruiny dawnego świata” – Aleksander Gieszcz

Dziś był ten dzień! Zespół techników i archeologów kopuły, żelbetowego więzienia, bezpiecznego bunkra przed huraganami, powodziami, potokami promieni UV i innymi kataklizmami, wynikami paskudnej przeszłości ludzkości, wręcz drżał
z podniecenia. Wszyscy urodzili się i dorastali wewnątrz, słuchając opowieści rodziców o dawnym, pięknym życiu i wszystkich porzuconych przy ucieczce dobrach. Nie mogli się doczekać pierwszego wyjścia na zewnątrz, by zbadać to, czego satelity nie mogły pokazać i zobaczyć czy ruiny dawnego świata jeszcze się do czegoś nadadzą.

Siedząc przy stoliku w szatni, między strefą mieszkalną a garażem,
Johan Arpad dopijał kawę. Czekali już tylko na niego i chciał się pospieszyć, przez co stał się nieuważny. Omyłkowo, mówiąc jakąś zabawną historię do niecierpliwiących się coraz bardziej współpracowników, machnął ręką, rozlewając przy tym kawę i plamiąc świeżo wypraną konopną koszulę. Odruchowo wstał. Na próżno. Materiał przesiąkł już ciemnobrązową cieczą.

– No do jasnej… – chciał przekląć paskudnie, ale na czas ugryzł się w język i zakończył zdanie syknięciem, nie plugawiąc uszu obecnych. Nie miał czasu na powrót do domu, by się przebrać, więc musiał pogodzić się z nowym, niezbyt pożądanym wzorem na ubraniu. Przyłożył chitynowy kubek do ust i haustem dopił jego ciepławą zawartość.

– Możemy się wreszcie zbierać? – zapytała stojąca bezpośrednio obok niego ze skrzyżowanymi na piersi rękami Klem Mampsi, drgając nogą z poirytowania.

– Tak, czekam już tylko na was – zażartował średnio udanie Johan odwracając się
i wrzucając kubek do recyklera.


Dwa pojazdy wodorowe nie wydając żadnego, oprócz szurania kół, dźwięku opuściły bezpieczeństwo garażu monumentalnego więzienia. Grupa badaczy kierowała się do najbliższego miasta. A przynajmniej tego, co po nim zostało. Satelity ukazywały tylko dachy budynków, zatem prochy “poprzedniej cywilizacji” nie były dobrze zbadane. Bo choć miejsca w kopule było dużo, nigdy nie wystarczająco wiele. Władze szukały nowych rozwiązań. Jednym z nich było ponowne wykorzystanie tego, co kiedyś porzucono i zdecydowali się wysłać ludzi młodych, którzy nigdy nie widzieli świata poza hermetyczną, wielokulturową puszką, by znaleźli nowe zastosowania spuścizny ich przodków.

Dłużące się godziny jazdy umilały im widoki pięknych, grudniowych łąk środkowoeuropejskich. Liczne, zielono-złociste trawy i krzewy, z grubymi, woskowatymi liśćmi utrudniającymi utratę wody oraz wielobarwne mchy zdolne przeżyć najcięższe warunki barwiły krajobraz, którego tłem było jasnoniebieskie, zabójcze niebo. Prawdziwe zdziwienie na badaczy dopiero jednak przyszło, gdy malutkie kształty miasta na horyzoncie, czarne plamy, urosły do rozmiarów małych drzew otoczonych martwą zielenią roślin – świadków i beneficjentów upadku tego świata. Z tej odległości budynki przypominały w wyglądzie makiety z papieru mâché – szkielety wieżowców, ruiny kamienic oraz całe potoki rozpadających się od rdzy samochodów. Obraz w równym stopniu zatrważający, co wspaniały.


Gdy dotarli na miejsce, słońce ledwie ćmiło już na niebie. Grupa ludzi opuściła pojazdy i rozkładała sprzęt. Nie zakładali pełnych skafandrów – temperatura była znośna, a i promieni UV nie padało o tej godzinie za dużo. Noc jednak na tyle osłabiała widoczność, że drogę do wybranych obiektów musieli oświetlać sobie latarkami. Stworzyli przez to niezłe widowisko dla “tłumnie” ciągnących do nich, zaciekawionych zwierząt. Te jednak nie zbliżały się bardziej niż na kilkanaście metrów. Chmarami za to oblepiały ich owady wszelkiej maści.


Do zbadania zlecono im cztery obiecujące miejsca. Podzielili się na dwie grupy, tak by jedni skanowali szpital, a drudzy równocześnie badali kamienne truchło banku. Po szybkim losowaniu słomkami wszędobylskiej trawy, rozdzielili się i zabrali niezbędny sprzęt.

Rozstawiając czujniki, krążyli wewnątrz i wokół obiektów. Najtrudniejsze okazało się wspinanie po ścianach. Gdyby nie liczne okna i płaskie powierzchnie do wbicia haczyków, wiele dachów byłoby nieosiągalnych. Haczyki były jednak ostatecznością. Mieli jak najmniej ingerować w stan budynków. Ich zadanie polegało na skanowaniu. Przerabianiem zajmą się później.

Obydwie grupy kończyły badanie pierwszych budynków, gdy niewidoczne na czarnym niebie chmury zebrały się i zrzuciły pierwsze krople deszczu. Najszybciej zauważyła to Lete Saba, wchodząca po ostatnim odcinku pionowej, pozbawionej okien ściany szpitala. Rzekomy deszcz, którego wcześniej nie miała okazji widzieć, objawił się, jako krople wielkości grochu padające na wizjer maski z noktowizorem i skórę, lekko ją podrażniając.

– Musimy się zwijać – przekazała wszystkim przez kanał ogólny komunikatora maski.

– Co się dzieje? – zapytał ktoś. Nie poznała kto.

– Deszcz. Jajogłowi się pomylili.

– A miała być taka spokojna noc… – sapnęła nieświadomie na kanale ogólnym Alva.

– Chyba mamy większy problem niż deszcz… – wyjąkał niepewnie Troy.

– Co znowu?!

– Spójrzcie na południowy zachód.

Troy nie kłamał. Rzeczywiście południowy zachód, nawet w prawie kompletnych ciemnościach, był niezwykle ciekawy.

– No do jasnej… – zaczął Johan, ale nie dane mu było dokończyć. Zagłuszył go okropny grzmot nadchodzącej burzy, która pojawiła się znikąd. Liczne rozbłyski rozjaśniały szaro-czarne chmury południowego zachodu. Wkrótce uderzył w nich też wiatr, rzucając na boki niezabezpieczonym sprzętem i ludźmi.

Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Przechodzili szkolenie na taką możliwość. Nie mogli liczyć na grupowy powrót do aut. Musieli działać szybko.

– Troy, sprowadź auta! – wykrzyknął prawie nie odzywający się do tej pory Zafar na kanale jego grupy. Nieświadomie przejął dowodzenie nad grupą w szpitalu, a wszyscy się na to milcząco zgodzili. Miał nadzieję, że ktoś w grupie “bankowej” zrobi to samo. – Saba! zbierz niezabezpieczone czujki i sprzęt z zewnątrz, i co sił w nogach pędź do środka! To czego nie dasz rady zebrać, zostaw.

W tym momencie w wieżowiec kilka ulic dalej uderzył piorun, na chwilę rozświetlając swoim zimnym blaskiem okolicę i ogłuszając wszystkich groźnym rykiem. To jednak nie zbiło z tropu Zafara. Uznał, że nawet przyroda im nie przeszkodzi w wykonaniu planu.

– Alva, Emar – krzyknął, jakby chciał zagłuszyć odgłosy burzy. – Zabezpieczamy to, co możemy i szykujemy bezpieczną strefę. Wszyscy którzy mogą, idą do nas. Jeśli nie, schrońcie się gdzie możecie. Nie narażajcie się. Będziecie potrzebni żywi!

Wyłączył mikrofon i zaczął wykonywać własne polecenia. Modlił się,
by inni też to zrobili. I by nic im się nie stało. Nie chciał ich stracić.

Zrzucił na podłogę plecak i wyjął z niego drobniutką, metalową siatkę.
Nie wiedzieli jak zabezpieczone na burzę jest to miejsce, więc sami zrobią sobie klatkę Faradaya. Jeśli inni pamiętali szkolenie, to najpewniej szukali teraz schronienia
o ścianach zdolnych wytrzymać zawalenie konstrukcji, idealnie gdyby znajdowało się pod ziemią.

– Macie jakieś dobre miejsce na schron? – zapytał na kanale prywatnym Alvę i Emara.

– Podziemny parking się nada?

– Tak. Prowadź.


Drużyna w banku, schowawszy się w przestrzeni wcześniej służącej za sejf, oddychała bez masek w oczyszczonym filtrami powietrzu zamkniętego pomieszczenia. Były tu piorunochrony. Nie musieli się przejmować robieniem klatki. Zajmowali się jedynie martwieniem o grupę “szpitalną”. Po kilku ciężkich godzinach oczekiwania Johan nie wytrzymał i zdecydował, że musi sprawdzić, co się dzieje
na zewnątrz. Mimo ryzyka nikt się nie sprzeciwił. Wszyscy zgodnie założyli maski i schowali porozstawiane filtry. Gdy skończyli, Arpad, na sygnał, otworzył wielkie metalowe drzwi wychodzące na lekko oświetlony korytarz.

Zasięg w komunikatorze odzyskał dopiero przy wyjściu.

– Grupa Alfa, słyszycie mnie? – zapytał natychmiast na kanale ogólnym, prosząc
w duchu, by ktoś odpowiedział.

– Dzięki Bogu! – odparł Zafar po chwili. – Co za ulga. Jak nie odpowiadaliście, to już myśleliśmy, żeście tam zginęli. Jesteście cali?

– U nas jest okej. Jak u was?

– Wszyscy cali. Tylko kilka czujek poszło.

Johan szykował się do odpowiedzi, kiedy pozostali członkowie grupy odwrócili jego uwagę, stojąc na zewnątrz i wzdychając z zachwytu tak głośno, że słychać ich było przez maski. Prowadzony ciekawością podszedł zobaczyć, co ich tak zadziwiło i oniemiał.

Zza stojących przed nimi wieżowców i kamienic przebijało się słońce, oświetlając złotymi promieniami ulice, rozjaśniając rośliny i tworząc barwne tęcze. Choć mieli jeszcze robotę do wykonania, o zgrozo, już w kombinezonach, Johan poczuł radość, że jest tutaj teraz. Widząc pierwszy raz w życiu wschód słońca, wypełniła go nadzieja. Cieszył się, że postanowił wspomóc cel reterraformacji domu jego rodziców, zniszczonego przez przodków. Choć miał świadomość, że samemu tego nie zrobi, ba!, że może za jego życia nawet nie zobaczy wyników tych starań,nie miał zamiaru odpuszczać. Bo mimo bycia tylko maleńkim trybikiem, wiedział, że dla maszyny “naprawy świata” potrzebnych jest okropnie dużo takich trybików.


Utwór dostępny jest na licencji Creative Commons CC-BY-SA 4.0

„Zmiany od podstaw” – Aleksandra Olchowik

Świat zatrząsł się.

Oczywiście, nie ten mój. Ja byłam na to o kilkaset centymetrów za wysoka.

Pierwsze kroki w wykonywaniu odkrywki glebowej może nie były najważniejsze dla innych badaczy, ale dla mnie miały większe znaczenie niż warstwy znajdujące się nawet na dwa metry pod nimi. Ściółkę i trawę, razem z górną warstwą gleby, podzieliłam na drobne sześciany, które później powoli przenosiłam tak, by dalej stały pionowo obok miejsca badania.

Źdźbła trawy, umieszczonej na tę chwilę na powierzchni mojego szpadla, trzęsły się, jakby bały się co się z nimi zaraz stanie. Uspokajały się dopiero chwilę po tym, jak delikatnie położyłam je na ziemi.

Przy wykopywaniu dołu, by móc zbadać glebę, ważne jest ułożenie poszczególnych warstw osobno – by później można było przywrócić środowisko do stanu jak najbliższego pierwotnemu. Mimo wszystko jednak, wsypanie suchego piasku na złą głębokość było dla mnie nieco mniejszym priorytetem, niż zapewnienie części organicznej komfortowych warunków.

Ułożyłam z boku ostatni z trawiastych sześcianów, z którego panicznie wybiegł pająk. Czmychnął szybko w trawę rosnącą wokół, a ja w duchu przeprosiłam go o zakłócanie spokoju.

Kolejne wbicia szpadla w ziemię były nieco mniej ostrożne od pierwszych. Jest to ruch na początku ciężki, ale po jakimś czasie człowiek się do niego przyzwyczaja, i kopie machinalnie.

Szpadel wbity. Noga na szpadlu. Szpadel wepchnięty. Ziemia podniesiona. Szpadel wbity.

Byłam obecnie najgłośniejszym stworzeniem w okolicy. Oprócz mojego kopania, co jakiś czas słychać było tylko najdelikatniejszy szum traw i odległych drzew. Wiatr dzisiaj był bardzo delikatny, prawie, jakby go nie było.

Noga na szpadlu. Szpadel wepchnięty.

Na moim czole skraplały się pierwsze kropelki potu. Nie musiałam odrywać wzroku od ziemi by wiedzieć, że niebo jest tak jasne, że niemal białe – ale nie było na nim ani jednej chmury. Taka pogoda nie była zbyt bezpieczna na wielogodzinne badanie gleb w terenie, ale Instytut Meteorologii kolejny raz potwierdził prognozy. Od jutra miały zacząć się długie, mocne huragany, z dużymi opadami, gradem i burzą. W takich warunkach gleboznawca może tylko pomarzyć o badaniach terenowych. No, za to meteorolodzy sobie poszaleją.

Ziemia podniesiona. Ziemia opadła na coś, co brzmiało jak papier.

Zaklęłam pod nosem i przerwałam kopanie. Po szybkim obejrzeniu się za siebie mogłam potwierdzić, że piasek spadł dokładnie tam, gdzie myślałam.

Na mojej torbie, wypełnionej po brzegi sprzętem do badań terenowych, leżała rozłożona mapa. Wykonana była już ładne kilkadziesiąt lat temu, zaraz przed latami dwudziestymi. To właśnie ona była powodem moich badań – tak jak na początku XXI wieku mapy glebowo-rolnicze musiały zostać zaktualizowane przez zmiany w opisie typów gleb pod naszymi stopami, tak i teraz one musiały być porównane z obecnym stanem rzeczy. Wiadomo było, że środowisko naturalne uległo znacznej zmianie od czasów, kiedy mapy ciągle jeszcze drukowano na arkuszach z papieru.

Ostrożnie, uważając, żeby nie zniszczyć dokumentu, strzepałam piasek. Spod brązowej warstwy jego ziaren ukazał mi się rysunek przedstawiający ten teren.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wzgórze, na którym obecnie stałam było częścią miasta. Przez zmiany poziomu wody okolicznych rzek, długie okresy suszy z gwałtownymi powodziami pomiędzy nimi, a także znacznie późniejsze działania rewitalizacyjne, obecnie moje otoczenie wyglądało, jakby nigdy nie było tu zabudowy. W każdym razie, tak to wyglądało na wierzchu.

Zerknęłam jeszcze raz w niedokończoną odkrywkę i ponownie na mapę.

Kontury miasta były w całości pokryte odcieniami szarości. Oznaczały one różnorodne typy skutków tylko jednego zjawiska – długotrwałej, wyniszczającej działalności człowieka. Procesy, które zachodziły pod asfaltowymi drogami i betonowymi budynkami różniły się znacznie od tych naturalnych – a gleby, które od nich powstały, nosiły w sobie tego skutki jeszcze przez wieki.

Większość moich poprzednich prac odbywała się na terenach, które niegdyś były miastami. Poza obszarami położonymi zaraz nad nowymi brzegami rzek, gdzie czasami dało się znaleźć mady rzeczne, większość gleb nie zmieniła się za dużo. Moje mapy, nawet jeśli robione i zapisywane były całkowicie w lokalnej chmurze, a nie na starym papierze, pozostawały podobnie szare.

Dzisiaj spodziewałam się takich samych wniosków. Moja praca niestety nie przynosiła tak kolorowych wyników jak prace gleboznawców zajmujących się glebami byłych i nowych lasów.

Z westchnieniem odłożyłam mapę i podeszłam z powrotem do mojej nieskończonej odkrywki.

Coś mi w niej nie pasowało.

Chociaż nie dokopałam się do umownej głębokości 1,5 metra, dziura stworzona przeze mnie była na tyle głęboka, że mogłam do niej wskoczyć, by uważniej przyjrzeć się, co skrywane było pod ziemią.

W każdej z dotychczas odkrytych warstw gleby widziałam pozostałości po działalności człowieka – były to głównie odłamki skał, czasem cegieł, zdecydowanie zbyt duże by naturalnie występowały na tych wysokościach. Ale nie to wzbudziło moją uwagę.

Gleba tutaj nie miała typowego ciemnego koloru. Odcień ten różnił się od zdrowej, czarnej próchnicy, którą posiadały tylko najlepsze tereny – ten świadczący o człowieku był niemalże ciemnogranatowy, a mi jego ułożenie wśród innych warstw zawsze kojarzyło się z jakąś ohydną mazią.

Natomiast to, przed czym ja stałam, miało odcień jasnobrązowy. Delikatnie dotknęłam ściany przede mną. Ziarna były drobne. Drobniejsze, niż się spodziewałam.

Zdziwiona tym odkryciem wyskoczyłam z powrotem na powierzchnię i wróciłam do pracy. Pomimo nadal grzejącego mnie południowego słońca czułam, że miałam nową motywację do dalszej pracy.

Kiedy po ostatecznym wyrównaniu ściany z warstwami stanęłam przed skończoną odkrywką, byłam już praktycznie pewna swoich podejrzeń. Nim jednak skontaktowałam się z pozostałymi gleboznawcami, by podzielić się nowiną, musiałam dla pewności wykonać ostateczny test. Z mojej torby wzięłam buteleczkę z kwasem solnym, po czym pokropiłam nim najpierw górę profilu, a potem dół.

W górnej części profilu kwas spłynął niczym krople zwykłej wody – nic się nie działo. Natomiast w niższych warstwach… Uśmiech sam wszedł na moje usta, kiedy zobaczyłam, jak pojedyncze kamyczki zaczęły pienić się z sykiem.

Chwyciłam krótkofalówkę, przyczepioną do paska moich spodni.

– Jak często urbisol przekształca się w glebę płową?

Nie musiałam mówić nic więcej, by usłyszeć trzaski z drugiej strony. Po chwili głosy moich znajomych, siedzących teraz w laboratorium w poduszkowcu, zaczęły docierać niewyraźnymi fragmentami:

– Urbisol?

– Na pewno płowa?

– Kwas solny?

Podzielałam ich niedowierzanie. Gleby, na których teraz stałam, miały pozostać śladem szkodliwej działalności człowieka nawet na tysiące lat. Wytrzymałe organizmy miały szansę na nich się rozwijać i stopniowo pomagać im w osiągnięciu naturalnych właściwości, ale to miało dziać się przez wieki, a nie tylko dekady.

Usiadłam naprzeciwko odkrywki, a krótkofalówka prawie wypadła z mojej dłoni. Wpatrywałam się na półtorametrową, jasnobrązową ścianę przede mną. Chociaż dla wielu innych taki widok nie znaczyłby zbyt wiele, ja czułam, jak serce rosło mi w piersi.

Laboratorium już zostało powiadomione, więc pozostało mi tylko czekać, aż ktoś przyjdzie, by do mnie dołączyć. Kto wie, może nawet przylecą poduszkowcem.

Przysunęłam do siebie torbę i wyjęłam z niej cylinder do pomiaru wilgotności.

Byłam właśnie świadkiem odwrotności katastrofy ekologicznej.


Utwór dostępny jest na licencji Creative Commons CC-BY-SA 4.0