„Zmiany od podstaw” – Aleksandra Olchowik

Świat zatrząsł się.

Oczywiście, nie ten mój. Ja byłam na to o kilkaset centymetrów za wysoka.

Pierwsze kroki w wykonywaniu odkrywki glebowej może nie były najważniejsze dla innych badaczy, ale dla mnie miały większe znaczenie niż warstwy znajdujące się nawet na dwa metry pod nimi. Ściółkę i trawę, razem z górną warstwą gleby, podzieliłam na drobne sześciany, które później powoli przenosiłam tak, by dalej stały pionowo obok miejsca badania.

Źdźbła trawy, umieszczonej na tę chwilę na powierzchni mojego szpadla, trzęsły się, jakby bały się co się z nimi zaraz stanie. Uspokajały się dopiero chwilę po tym, jak delikatnie położyłam je na ziemi.

Przy wykopywaniu dołu, by móc zbadać glebę, ważne jest ułożenie poszczególnych warstw osobno – by później można było przywrócić środowisko do stanu jak najbliższego pierwotnemu. Mimo wszystko jednak, wsypanie suchego piasku na złą głębokość było dla mnie nieco mniejszym priorytetem, niż zapewnienie części organicznej komfortowych warunków.

Ułożyłam z boku ostatni z trawiastych sześcianów, z którego panicznie wybiegł pająk. Czmychnął szybko w trawę rosnącą wokół, a ja w duchu przeprosiłam go o zakłócanie spokoju.

Kolejne wbicia szpadla w ziemię były nieco mniej ostrożne od pierwszych. Jest to ruch na początku ciężki, ale po jakimś czasie człowiek się do niego przyzwyczaja, i kopie machinalnie.

Szpadel wbity. Noga na szpadlu. Szpadel wepchnięty. Ziemia podniesiona. Szpadel wbity.

Byłam obecnie najgłośniejszym stworzeniem w okolicy. Oprócz mojego kopania, co jakiś czas słychać było tylko najdelikatniejszy szum traw i odległych drzew. Wiatr dzisiaj był bardzo delikatny, prawie, jakby go nie było.

Noga na szpadlu. Szpadel wepchnięty.

Na moim czole skraplały się pierwsze kropelki potu. Nie musiałam odrywać wzroku od ziemi by wiedzieć, że niebo jest tak jasne, że niemal białe – ale nie było na nim ani jednej chmury. Taka pogoda nie była zbyt bezpieczna na wielogodzinne badanie gleb w terenie, ale Instytut Meteorologii kolejny raz potwierdził prognozy. Od jutra miały zacząć się długie, mocne huragany, z dużymi opadami, gradem i burzą. W takich warunkach gleboznawca może tylko pomarzyć o badaniach terenowych. No, za to meteorolodzy sobie poszaleją.

Ziemia podniesiona. Ziemia opadła na coś, co brzmiało jak papier.

Zaklęłam pod nosem i przerwałam kopanie. Po szybkim obejrzeniu się za siebie mogłam potwierdzić, że piasek spadł dokładnie tam, gdzie myślałam.

Na mojej torbie, wypełnionej po brzegi sprzętem do badań terenowych, leżała rozłożona mapa. Wykonana była już ładne kilkadziesiąt lat temu, zaraz przed latami dwudziestymi. To właśnie ona była powodem moich badań – tak jak na początku XXI wieku mapy glebowo-rolnicze musiały zostać zaktualizowane przez zmiany w opisie typów gleb pod naszymi stopami, tak i teraz one musiały być porównane z obecnym stanem rzeczy. Wiadomo było, że środowisko naturalne uległo znacznej zmianie od czasów, kiedy mapy ciągle jeszcze drukowano na arkuszach z papieru.

Ostrożnie, uważając, żeby nie zniszczyć dokumentu, strzepałam piasek. Spod brązowej warstwy jego ziaren ukazał mi się rysunek przedstawiający ten teren.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wzgórze, na którym obecnie stałam było częścią miasta. Przez zmiany poziomu wody okolicznych rzek, długie okresy suszy z gwałtownymi powodziami pomiędzy nimi, a także znacznie późniejsze działania rewitalizacyjne, obecnie moje otoczenie wyglądało, jakby nigdy nie było tu zabudowy. W każdym razie, tak to wyglądało na wierzchu.

Zerknęłam jeszcze raz w niedokończoną odkrywkę i ponownie na mapę.

Kontury miasta były w całości pokryte odcieniami szarości. Oznaczały one różnorodne typy skutków tylko jednego zjawiska – długotrwałej, wyniszczającej działalności człowieka. Procesy, które zachodziły pod asfaltowymi drogami i betonowymi budynkami różniły się znacznie od tych naturalnych – a gleby, które od nich powstały, nosiły w sobie tego skutki jeszcze przez wieki.

Większość moich poprzednich prac odbywała się na terenach, które niegdyś były miastami. Poza obszarami położonymi zaraz nad nowymi brzegami rzek, gdzie czasami dało się znaleźć mady rzeczne, większość gleb nie zmieniła się za dużo. Moje mapy, nawet jeśli robione i zapisywane były całkowicie w lokalnej chmurze, a nie na starym papierze, pozostawały podobnie szare.

Dzisiaj spodziewałam się takich samych wniosków. Moja praca niestety nie przynosiła tak kolorowych wyników jak prace gleboznawców zajmujących się glebami byłych i nowych lasów.

Z westchnieniem odłożyłam mapę i podeszłam z powrotem do mojej nieskończonej odkrywki.

Coś mi w niej nie pasowało.

Chociaż nie dokopałam się do umownej głębokości 1,5 metra, dziura stworzona przeze mnie była na tyle głęboka, że mogłam do niej wskoczyć, by uważniej przyjrzeć się, co skrywane było pod ziemią.

W każdej z dotychczas odkrytych warstw gleby widziałam pozostałości po działalności człowieka – były to głównie odłamki skał, czasem cegieł, zdecydowanie zbyt duże by naturalnie występowały na tych wysokościach. Ale nie to wzbudziło moją uwagę.

Gleba tutaj nie miała typowego ciemnego koloru. Odcień ten różnił się od zdrowej, czarnej próchnicy, którą posiadały tylko najlepsze tereny – ten świadczący o człowieku był niemalże ciemnogranatowy, a mi jego ułożenie wśród innych warstw zawsze kojarzyło się z jakąś ohydną mazią.

Natomiast to, przed czym ja stałam, miało odcień jasnobrązowy. Delikatnie dotknęłam ściany przede mną. Ziarna były drobne. Drobniejsze, niż się spodziewałam.

Zdziwiona tym odkryciem wyskoczyłam z powrotem na powierzchnię i wróciłam do pracy. Pomimo nadal grzejącego mnie południowego słońca czułam, że miałam nową motywację do dalszej pracy.

Kiedy po ostatecznym wyrównaniu ściany z warstwami stanęłam przed skończoną odkrywką, byłam już praktycznie pewna swoich podejrzeń. Nim jednak skontaktowałam się z pozostałymi gleboznawcami, by podzielić się nowiną, musiałam dla pewności wykonać ostateczny test. Z mojej torby wzięłam buteleczkę z kwasem solnym, po czym pokropiłam nim najpierw górę profilu, a potem dół.

W górnej części profilu kwas spłynął niczym krople zwykłej wody – nic się nie działo. Natomiast w niższych warstwach… Uśmiech sam wszedł na moje usta, kiedy zobaczyłam, jak pojedyncze kamyczki zaczęły pienić się z sykiem.

Chwyciłam krótkofalówkę, przyczepioną do paska moich spodni.

– Jak często urbisol przekształca się w glebę płową?

Nie musiałam mówić nic więcej, by usłyszeć trzaski z drugiej strony. Po chwili głosy moich znajomych, siedzących teraz w laboratorium w poduszkowcu, zaczęły docierać niewyraźnymi fragmentami:

– Urbisol?

– Na pewno płowa?

– Kwas solny?

Podzielałam ich niedowierzanie. Gleby, na których teraz stałam, miały pozostać śladem szkodliwej działalności człowieka nawet na tysiące lat. Wytrzymałe organizmy miały szansę na nich się rozwijać i stopniowo pomagać im w osiągnięciu naturalnych właściwości, ale to miało dziać się przez wieki, a nie tylko dekady.

Usiadłam naprzeciwko odkrywki, a krótkofalówka prawie wypadła z mojej dłoni. Wpatrywałam się na półtorametrową, jasnobrązową ścianę przede mną. Chociaż dla wielu innych taki widok nie znaczyłby zbyt wiele, ja czułam, jak serce rosło mi w piersi.

Laboratorium już zostało powiadomione, więc pozostało mi tylko czekać, aż ktoś przyjdzie, by do mnie dołączyć. Kto wie, może nawet przylecą poduszkowcem.

Przysunęłam do siebie torbę i wyjęłam z niej cylinder do pomiaru wilgotności.

Byłam właśnie świadkiem odwrotności katastrofy ekologicznej.


Utwór dostępny jest na licencji Creative Commons CC-BY-SA 4.0