“Zbawiciel Niepotrzebny” – Małgi Kowalska

Prezentujemy pracę laureatki pierwszego miejsca Pierwszej Edycji Konkursu Optymistycznej Fikcji Klimatycznej, Małgi Kowalskiej!


Zbawiciel Niepotrzebny

Na tle brudnego, żółtawoszarawego nieba odcinały się wyraźnie jedynie czarne kłęby dymu, buchające z ogromnych betonowych kominów jak z nozdrzy jakiegoś zakopanego pod ziemią smoka. Całą resztę miasta, w tym same kominy, ale i miriady elektrycznych świateł, przysłaniało coś podobnego do mgły. Oczywiście nie była to sensu stricto mgła, a po prostu tutejsze powietrze. Dziwaczna zawiesina gazów i pyłów, nadająca niebu żółtawoszarawy odcień. Choć od miasta dzieliło ich jedynie parę kilometrów jałowej równiny, naznaczonej jedynie to tu, to tam kikutami drzew spalonych kwaśnym deszczem, niewiele poza dymem dało się ujrzeć. Nawet wysokie, szklane wieżowce nie odbijały krwistej poświaty wschodzącego słońca, które właśnie zaczęło wyłaniać się zza odległego horyzontu. Zwyczajnie nie mogło się ono przedrzeć przez gęste chmurzyska i pozostawało jedynie jakby przysłoniętym watą reflektorem. Nad biurowcami i wyglądającymi jak pudełeczka blokami już zaczynał zagęszczać się ruch. Nie ustawał nigdy, ale nocą znacznie się uspokajał. Teraz jednak nastawał dzień. Ciemne kropeczki latających pojazdów migały między iglicami budynków, wioząc ludzi do lub z pracy. Oczywiście wśród robotników na transport powietrzny mogła sobie pozwolić tylko garstka, tak zwana, prześmiewczo już chyba, „klasa średnia”. Rzeczywiście, znajdowała się idealnie w środku między rzeszami rodzin tak biednych, że pomimo pracy niejednokrotnie wszystkich jej członków, ledwo mogli pozwolić sobie na porządny posiłek raz w tygodniu, a prawie że możliwą do policzenia na palcach grupą najbogatszą, posiadającą nawet takie luksusy jak oczyszczone powietrze i nieograniczony dostęp do wody.
– Teresa – rozległo się nieoczekiwanie w szumie dochodzącym z miasta. Dziewczyna nie zareagowała, wpatrzona w odległą metropolię. Była oparta o pobladłe, zatrute kwaśnym deszczem truchło drzewa na skraju oszpeconego kikutami marnego lasu.
– Teresa – powtórzył niecierpliwie niski chłopak. Poza wzrostem niewiele więcej dało się określić, bo całą jego postać osłaniała drobna moskitiera, spadająca do ziemi z szerokiego ronda kapelusza, zaś twarz dodatkowo zasłaniała mu maska przeciwpyłowa. Teraz dopiero dziewczyna drgnęła i obróciła się gwałtownie. Wcześniej nie dotarło do niej, że już od jakiegoś czasu nie słyszy odgłosów mocowania się z metalem. No tak. Właz przy torach stał otworem.
– Wybacz, Slawa, zamyśliłam się – rzuciła lekko.
Niewielką odległość dzielącą ją od włazu pokonała sprężystym, mocnym krokiem, od którego moskitiera na jej kapeluszu podskakiwała rytmicznie.
– Też mi nowość – mruknął tamten. Nie denerwował się jednak na poważnie, a jedynie
prowadził z Teresą grę.
– Wiecie o ile sprawniej byśmy pracowali, gdybyście się wiecznie nie przekomarzali? –
zapytała trzecia osoba. Siedziała w pewnym dystansie, na jednym z zaparkowanych głębiej w lesie elektrycznych motocykli. Na podgiętych kolanach położyła sobie małe urządzenie przypominające klawiaturę. Wyświetlało ono w powietrzu kilka półprzezroczystych, zielonych okienek, które co jakiś czas falowały lub zamarzały na chwilę.
– Dobra, dobra – rozległo się echem z dziury w ziemi. Teresa myszkowała już wewnątrz, wprawnie klikając przyciski, podpinając i rozpinając kable, coś rozcinając…
– Zastanawiałam się po prostu, kto mieszka w takich miastach – dodała.
– Przecież dobrze wiesz – wzruszył ramionami mężczyzna, rozglądający się teraz w obie strony elektromagnetycznych torów.
– Denialiści, ci, którzy boją się porzucić znaną rzeczywistość, ofiary propagandy tych
wielkich koncernów – wyliczał.
– No i oczywiście ich właściciele – splunął.
– Gwoli ścisłości. – Osoba z urządzeniem przerwała, nie przestając jednocześnie śledzić wykresów.– Właściciele mają swoje wygodne, sztucznie utrzymane w czystości działeczki daleko za miastami. Zresztą, wszyscy o tym świetnie wiemy.
– Mój ty świecie, Nur, ty naprawdę jesteś beznadziejnym przypadkiem analitycza. Musisz być zawsze takie dokładne? – jęknął.
– Mój ty świecie, Rostislawie, muszę – zakpiło „beznadziejne analitycze”.
– No i kto się niby przekomarza? — rozległo się spod ziemi.
– Nur, masz coś?
– Jeszcze nie, kombinuj dalej. Mam wrażenie, że poszli po rozum do głowy i trochę
wzmocnili zabezpieczenia na tym odcinku trasy. Z dziury w ziemi dobiegło zirytowane westchnięcie i odgłosy dalszej krzątaniny. Poleciało nawet parę przekleństw.
– Dobra, tu się przynajmniej nie trzeba strzelać z robotami. Jeszcze – rzucił Slawa,
odruchowo sięgając do przytroczonej do pasa broni.
– Nie takie rzeczy robiliśmy, co? – mruknęło Nur. Chwilę później wpatrzyło się uważniej w
jedno z okienek. Błyskawicznie sprawdziło je z dwoma kolejnymi i zapytało:
– Tereniu, jak ci idzie?
– A jak ci pokazuje, że mi idzie? Bo ja mam wrażenie, że skończyłam.
– No ja też właśnie. A byłoby rychło w czas, bo zaraz będzie już całkiem jasno.
– Slawa, zbliż licznik bardziej do szyn, jeśli możesz.
Mężczyzna odpiął od paska spodni małe urządzonko i przyłożył je prawie do samego metalu. Nur krytycznie przyjrzało się hologramom, zamyśliło na chwilę i z zadowoleniem kiwnęło głową.
– Dobra, Teresa, wyłaź. Mamy to. Przez najbliższy czas żaden transport tędy nie przejedzie.
Następnie wstało z motocykla, schowało komputer w przepastne kieszenie swoich długich, szerokich spodni i zaczęło uruchamiać pojazd. Z pomocą Slawy Teresa wygramoliła się ze studni. Oboje poszli w stronę Nur i motocykli. Chwilę później cała trójka mknęła już kilkanaście centymetrów nad ziemią, przez rzadki, rachityczny las, wzdłuż zdezaktywowanych torów. Im bardziej oddalali się od miasta, tym las stawał się gęstszy i zieleńszy, ale wciąż nie przypominał tego znanego im tylko z historycznych zdjęć. Słońce stało już na niebie (przynajmniej tak się zdawało zza szarożółtych obłoków), gdy dotarli do
sporej osady. Na pierwszy rzut oka nie była widoczna. Między budynkami bowiem rosły gęsto drzewa, a ściany pokrywały inne rośliny. Dopiero po chwili zauważało się infrastrukturę i to, że ogrom zieleni jest tu podejrzany. Stacja sabotażystów znajdowała się na obrzeżach. Strażnik przy drzwiach garażu skinął oddziałowi i otworzył wrota. Zaparkowali motocykle na przypisanych miejscach i ruszyli do drzwi prowadzących do dalszej części budynku. Nur wprawnym gestem zdjęło moskitierę, odsłaniając swoją wysoką, potężną figurę. Było wysokie i zdawało się dość duże, choć spod luźnych, nieco przydługich ubrań ciężko było stwierdzić, czy to muskulatura, czy pulchność. Poprawiło szal na głowie i zdjęło maskę z filtrem, ukazując szeroką śniadą twarz. Odetchnęło pełną piersią. W jego ślady poszedł Slawa. Gdy wyswobodził się już ze swojej odzieży ochronnej, okazał się niskim ciemnym blondynem o nieco krzywym nosie i miękkich rysach.
– Że wam się chce – mruknęła Teresa.
– Że tobie się chce w tym chodzić – odparł Slawa.
– Zaraz i tak wychodzimy na ulicę, szkoda czasu – wzruszyła ramionami.
– Dokąd ci się tak spieszy? Myślałom, że jeszcze pójdziemy na drugie śniadanie — zdziwiło
się Nur.
– Muszę się ogarnąć przed spotkaniem Rady. Nie pójdę tam przecież przepocona, w
zakurzonych ciuchach. Co? Zakurzonych w kropki, w dodatku. Przyspieszyła kroku, by jak najsprawniej odłożyć służbowy sprzęt do magazynu ipójść do domu.
– Pracoholiczka… – westchnął Slawa.


Jakiś czas później, już czysta i do połowy ubrana, Teresa pochylała się nad umywalką w małej łazience i przyglądała sobie w lustrze, rozmazując dokładnie krem przeciwsłoneczny. Największą uwagę poświęciła piegowatym, bladym ramionom i twarzy, bo to one były najbardziej wystawione na działanie promieni. Syknęła cicho, naciągając skórę pod szarym okiem. Ogromny siniec rozlał się tam, tak jak i pod drugim. Oczywiście do podkrążonych oczu przywykła. Zawsze tak wyglądała. Ale kiedy te kręgi zdążyły tak urosnąć? Westchnęła i skończyła wmasowywać krem. Sięgnęła po preparat od insektów. Wtarła płyn ze słoiczka za uszami, na szyi i rękach. Potem włożyła jasną, lnianą koszulkę z małym rozcięciem przy dekolcie, strzepnęła kocią sierść z bojówek koloru khaki i odwinęła ręcznik z włosów. Wilgotnymi czarnymi strąkami opadły jej do podbródka. Zanim założyła smartwatch, rzuciła okiem na czas. Miała jeszcze pół godziny do wyjścia. Ruszyła z łazienki do pokoju i rzuciła się na kanapę. Stary mebel zaskrzypiał nieco. Teresa zamknęła oczy. Na ślepo sięgnęła do panelu kontroli światła i przygasiła energooszczędne świetlówki prawie do końca. Nie mogła sobie pozwolić na drzemkę, ale blask ją drażnił. Sprężyny znów zaskrzypiały i tapczan ugiął się, gdy obok dziewczyny wylądował ogromny, rudy kot. Zamiauczał z wyrzutem. Wciąż nie otwierając oczu, Teresa zaczęła drapać go za uchem.
– Co, Żabson, Mania cię nie nakarmiła, jak wychodziła? – zapytała. Kocisko miauknęło znowu, jeszcze bardziej natarczywie.
– No już, już – zaśmiała się. Wstała z wersalki i porwała gigantyczną kulę futra na ręce. Kula fuknęła, ale oparła się wygodnie na ramieniu dziewczyny i zaczęła mruczeć. Podeszli do drugiego kąta pokoju, gdzie za przepierzeniem był zlew i kocie miski. Spał tam z zadowoleniem drugi kot, szary w cętki. Przypominał bardzo małego rysia. Teresa spojrzała krytycznie na pełne miseczki.
– No i co, w czym problem, hm?
– Spojrzała na kocisko z udawaną naganą. Żabson fuknął. Obudziło to mikrorysia, który uniósł na nich zaspany wzrok.
– Śpij, Ryszard, śpij.
Z rudym kotem na rękach poszła do drzwi. Odstawiła zwierzaka na podłogę i zaczęła wiązać znoszone buty.
– Bądźcie grzeczni, co? – rzuciła do obu. Ryszard nie wyjrzał nawet ze zlewu, a Żabson rozłożył się tyłem do niej, obrażony.
– Niewdzięczne dzieciaki – mruknęła ze śmiechem. Parę razy roztrzepała jeszcze wilgotne włosy, po czym machnęła na nie ręką i narzuciła na siebie wełniane ponczo. Potem założyła maskę z filtrem i kapelusz z moskitierą. Postanowiła wyjść wcześniej, żeby jednak przypadkiem nie usnąć. Znalazła się na korytarzu. W obie jego strony ciągnęły się drzwi do podobnych pokoików. Na większości wisiały imiona właścicieli, a często też dziecięce rysunki czy tabliczki z różnymi napisami. Żeby dostać się do wyjścia z budynku, musiała przejść przez pokój społeczny jej piętra, połączony z kuchnią. Akurat przy płytach krzątała się starsza pulchna sąsiadka, która na zmianę z innymi seniorami zajmowała się właśnie gotowaniem i pilnowaniem najmłodszych, zajętych sobą w drugim kącie pokoju na wykładzinie.
– Dzień dobry, Teresko! – zawołała. Kilkoro dzieci oderwało się od zabawy i również
przywitało.
– Dzień dobry, ciociu Haniu, cześć młodzieży – Teresa skinęła głową staruszce i maluchom.
– Akurat gotuję napar energetyzujący dla tych, którzy wstają później. Chciałabyś może? – zaproponowała.
– Nie wzięłam termosu, podziękuję – dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Ależ co za problem, przecież jest parę wspólnych.
– Nie, naprawdę dziękuję, ciociu, spieszę się – odparła przepraszająco.
– No dobrze. Miłego dnia!
Teresa również życzyła miłego dnia i zaczęła zbiegać po schodach. W duchu podziękowała światu, że miała już na sobie gęstą moskitierę i kobieta nie mogła zauważyć jej cieni pod oczami. Wydostawszy się z budynku, złapała swój ulubiony rower ze stojaka pod blokiem i, przyczepiwszy wpierw moskitierę tak, żeby jej nie przeszkadzała, zaczęła pedałować w dół wąskiej ulicy. Do Budynku Wspólnoty, służącego wszelkim większym zebraniom, dziewczyna musiała przebyć spory dystans. Nie przeszkadzało jej to jednak specjalnie. Zawsze lubiła patrzeć, co się dzieje. Najpierw przyglądała się więc wysokim blokom, których ściany pokrywały gęsto różne rośliny, a dachy panele słoneczne i wiatraki. Potem opuściła nieco wzrok i obserwowała mijających ją ludzi na rowerach, hulajnogach lub elektrycznych pojazdach.
Sektor Mieszkalny zajmował dość duży obszar, ale było to całkiem logiczne. W końcu istniały jedynie dwa. Przebiwszy się do końca, osiedli. Teresa wyjechała wreszcie do Sektora Wspólnoty. Ten najmniejszy ze wszystkich Sektorów, w który z obu brzegów klinem wcinał się las, mieścił w sobie zarazem wszystkie najważniejsze budynki. To tu znajdowały się szpital, szkoła, duży ośrodek sportu, centralna biblioteka, punkty poboru żywności, leków, tekstyliów, główna siedziba służb naprawczych… Słowem wszystko, czego potrzebował praktycznie każdy. Na drugim jego brzegu, tuż na granicy z Sektorem Mieszkalnym B, stał Budynek Wspólnoty. Jeszcze dalej, już za blokami, był też Sektor Wytwórczy, gdzie uprawiano, hodowano i wytwarzano wszystko, czego potrzebowali mieszkańcy, a także przetwarzano to, co już zużyli. Gdyby zawrócić i pojechać za dom, w którym mieszkała Teresa, trafiłoby się do najbardziej wysuniętego w stronę Warszawy Sektora Naukowego, zapełnionego przez elektrownie, stację meteorologiczną, inne ośrodki badawcze i jakby na doczepkę, stację sabotażystów. Dziewczyna zostawiła rower na stojaku przed Budynkiem Wspólnoty i ruszyła do środka. Zdejmując z siebie moskitierę i maskę, kiwnęła administratorce.
– Cześć, Sala Rady wolna? – zapytała. Blondynka siedząca na recepcji skinęła głową.
– Jasne. A ty, jak zwykle, przed czasem, co?
Teresa odpowiedziała jedynie krótkim śmiechem i poszła w głąb budynku. Ściany pokrywały tu rozliczne plakaty kampanii społecznych, kolorowe malunki, ekrany. Sala Rady mieściła się na pierwszym piętrze, na końcu korytarza. Była to jedna z tak zwanych sal małych, gdzie mieścił się zaledwie jeden duży kwadrat złożony ze stołów. Dziewczyna
usiadła na krześle na środku jednego z boków kwadratu i odchyliła się. Ze smartwatcha wyświetliła swoje notatki, przejrzała je szybko i pogrążyła w myślach. Przypominała sobie początki Wspólnoty. Sama, co prawda, nie doświadczyła ich, ale uczyła się o nich w szkole.
Osada zaczęła powstawać na kilkanaście lat przed narodzinami Teresy, a jej pierwszy prawdziwy rozkwit przypadł na dziesięć lat później, gdy sprowadzili się tu rodzice dziewczyny. Ona sama spędziła tu już całe życie, ale z wczesnego dzieciństwa pamiętała, jak osada wyglądała w okresie zmian. Gdy wdrażano stopniowo sprowadzoną wreszcie technologię, a potem ulepszano ją i ulepszano. Gdy amatorszczyznę i prowizorkę zastępowały fachowość i profesjonalizm. Żmudny proces stawiania fundamentów pod niezależną od Warszawy, samowystarczalną i funkcjonującą zgodnie ze środowiskiem Wspólnotę zakończył się sukcesem. Po diametralnej, skokowej zmianie pierwszego rozkwitu dał owoce w postaci stabilnej, powoli ulepszającej się wciąż osady. I choć wciąż coś czasem zawodziło, parli przecież do przodu. Z rozważań wyrwał Teresę dopiero drobny chłopaczek o bardzo ciemnej skórze i włosach skręconych w długie dredy. Tłumacz migowego.
– Cześć – przywitał się.
– O, cześć, Komla. Jak tam?Nim odpowiedział, chłopak usadowił się na wysokim krześle za plecami Teresy.
Podwyższenie służyło temu, by był dobrze widoczny.
– Nic nadzwyczajnego. Jak zwykle mam ręce pełne roboty. A u ciebie?
Pokręciła teatralnie głową, dając mu do zrozumienia, że też jest potwornie zabiegana. Sala powoli zapełniała się radnymi, a tuż przed godziną rozpoczęcia wszedł ostatni z nich. Wtedy Teresa wyświetliła znów swoje notatki, po czym wstała.

– Ok, oficjalnie otwieram tygodniową sesję Rady Wspólnoty. Zgodnie z harmonogramem obrad dzisiaj najpierw wysłuchamy projektu przygotowanego przez grupę licealistów, a potem już standardowo lecimy po kolei z raportami i problemami. Czy ktoś zgłasza może priorytet? Nikt z radnych nie odezwał się.
– A czy ktoś już teraz wie, że składa raport bezproblemowy?
Tu rękę podniosło parę osób. Dziewczyna rozejrzała się szybko po sali, pokiwała głową i palcem wpisała poprawki do swoich notatek. Potem skinęła na troje nastolatków stojących przy drzwiach.
– Prosimy – rzekła, siadając. Licealiści popatrzyli na siebie nieco stremowani, potem na swoje urządzenia z notatkami, następnie znów po sobie i w końcu naprzód wystąpiła śniada dziewczynka z długim czarnym warkoczem. Skubnęła jeszcze parę razy rękaw różowego
polaru i zaczęła mówić:
– Dzień dobry, ja jestem Farida, a to są Milo – wskazała na niską, przysadzistą osobę w
kraciastej koszuli i kwadratowych okularach, która skinęła nieśmiało.
– I Tymek – tu z kolei skierowała rękę w stronę wysokiego, szczupłego chłopaka, który smukłą ręką poprawiał właśnie kosmyk włosów wypadnięty z kucyka.
– Jesteśmy przedstawicielstwem jednej ze szkolnych grup aktywistycznych, zresztą niektórzy z was już nas znają. Chcielibyśmy przedstawić nasz projekt społeczny z zakresu sabotażu edukacyjnego. Tu zrobiła małą pauzę, wzięła głęboki wdech i kontynuowała już pewniej:
– Wiemy, że działania w tym zakresie są prowadzone z nieustającymi zaangażowaniem, ale wpadliśmy na nową formę. Otóż, o ile nam wiadomo, nikt już dawno nie wykorzystał w celu edukacji najbiedniejszych warszawiaków sztuki i to tej prostej, najbardziej przystępnej. W związku z tym całą grupą stworzyliśmy coś, co tak naprawdę już teraz byłoby gotowe do wyświetlenia w mieście lub rozklejenia w postaci plakatów i ulotek.
– Co to takiego? – zapytał z zainteresowaniem potężny, rudy mężczyzna. To Krzysztof, czyli
radny odpowiadający właśnie za kwestię sabotażu edukacyjnego. Farida speszyła się nieco, jakby nagle niepewna swojego pomysłu i popatrzyła znów po towarzyszach. Ci skinęli głowami.
– To bardzo proste. To komiksy – odrzekła. Wtedy do przodu wyszło Milo. Wyciągnęło przed siebie urządzenie wielkością przypominające pudełko od zapałek i wyświetliło przed Radą serię krótkich, kolorowych komiksów.
– Opracowaliśmy je tak, żeby były napisane prostym językiem i narysowane jak najbardziej czytelnie. Część po prostu informuje o Wspólnocie, ale większość zachęca do stworzenia własnej i zapewnia o naszej pomocy – wyjaśnił Tymek.
– Wiemy, że podobne akcje, ale innymi materiałami, są przeprowadzane rutynowo – dodało Milo. Radni popatrzyli po sobie, po czym zaczęli kiwać z uznaniem.
– Pomysł wydaje się świetny. Mogłobyś mi to przesłać? – zwrócił się Krzysztof do Milo. Ono skinęło ochoczo i zabrało się do transferu komiksów ze swojego urządzonka na tablet mężczyzny.
– Na pierwszy rzut oka bardzo dobry plan. Przedyskutujemy to jeszcze i damy wam znać. Ok? – podjęła Teresa. Nastolatkowie upewnili się nawzajem wzrokiem, że są jednomyślni, po czym znów odezwała się Farida:
– Ok. Będziemy czekać.
Następnie przedstawicielstwo pożegnało się i wyszło, by wrócić na lekcje.
– Świetnie, to zajmiemy się tym, jak dojdziemy do Krzysztofa, co? A teraz lecimy z programem. Co słychać w energetyce? – zapytała Teresa. Podniosła się wtedy drobna kobieta w średnim wieku, o ciemnej karnacji. Ręką pokrytą wzorkami z henny poprawiła czarny kok. Była to Pooja, jedna z najbardziej doświadczonych ekspertek do spraw energii wiatrowej.
– Raportuję, że dzięki ostatnim modyfikacjom paneli fotowoltaicznych jesteśmy w stanie uzyskać więcej energii niż dotychczas. To pozwoli na pełniejsze doładowanie akumulatorów awaryjnych, a jeśli stan taki się utrzyma, uruchomienie większej liczby motocykli elektrycznych. Ponadto mieliśmy w zeszły czwartek niegroźną awarię w elektrowni wodnej, ale została szybko opanowana i zasilanie awaryjne w Sektorze Mieszkalnym A musiało działać jedynie przez godzinę. Zarówno w energetyce wiatrowej, jak i atomowej bez zmian. Proces wygaszania roli reaktora postępuje w zwykłym tempie. Dziękuję – Pooja usiadła.
Podobne raporty składali potem kolejni radni. Teresa z zadowoleniem konstatowała, że większość jest pomyślna, a jeśli już pojawiał się problem, to albo udawało się go prędko rozwiązać, albo przynajmniej ustalić, jakie kroki trzeba podjąć, by znaleźć rozwiązanie. Omawiano sprawy zdrowia, edukacji, napraw publicznych, hodowli, upraw, produkcji, dystrybucji, sabotażu aktywnego i edukacyjnego (uznano, że nie zaszkodzi na próbę skorzystać z komiksów), transportu, przetwórstwa odpadów, dalszej minimalizacji wpływów na środowisko. Tu wywiązała się drobna dyskusja.
– Czy naprawdę musimy w to wkładać tyle wysiłku? – zapytał Slawa, który odpowiadał za sabotaż aktywny.
– Przecież i tak już przetwarzamy dziewięćdziesiąt osiem procent odpadów, nasze emisje są zerowe… Co możemy jeszcze zrobić?
– Uważam, że musimy dążyć do obiegu całkiem zamkniętego. Zresztą zawsze warto się doskonalić, prawda? – żachnęła się Swieta, ekspertka do spraw minimalizacji wpływów na środowisko.
– Dobra, ale co nam da przejście do obiegu całkiem zamkniętego, gdy tuż za lasem stoi sobie Warszawka, ze swoją elektrownią i istnymi hałdami plastiku?
– O przepraszam, brzmisz, Rostislawie, jakbyś chciał przekładać odpowiedzialność.
– O przepraszam, Swietlano, ale to chore państwo powinno nareszcie przyjąć całościowo zmiany systemowe. Brak takiego działania możemy oglądać za oknem. Gdyby nie błaznowali pięćdziesiąt lat temu, to może dzisiaj nie musielibyśmy nosić moskitier i masek, a już na pewno nie trzeba by codziennie czegoś rozwalać w elektrowni! Na szczęście następny miał przemawiać ekspert od deeskalacji i atmosfera zelżała. Ostatnia raportowała Masza, młodziutka radna odpowiedzialna za meteorologię.
– Właściwie, to powinnam chyba była zgłosić priorytet, ale jakoś spanikowałam – zaczęła z
przepraszającym uśmiechem, poprawiając ciemnoblond loki.
– Ostatnio nasze pomiary zrobiły się niepokojące. Wręcz nieprawdopodobne, rzekłabym.
Obecnie kontaktujemy się z innymi Wspólnotami, żeby potwierdzić wyniki. Możliwe będzie wprowadzenie stanu wyjątkowego. Huragan.
– Jak duży? – spytała rzeczowo Teresa.
– Tu leży cały problem. Skończyła nam się skala.
W sali obrad na moment zapadła grobowa cisza. Słychać było jedynie bzyczenie
świetlówek i przyspieszone oddechy.
– Kiedy będziecie wiedzieć na pewno?
– Dziś po południu. Jeśli będzie trzeba, włączymy alarmy.


Od razu po zakończeniu obrad wydano ostrzeżenie huraganowe. Ludziom nakazano zabezpieczenie wszystkich sprzętów i przygotowanie się na ewentualne spędzenie paru dni w schronach. Odradzono wychodzenie wieczorami. Nikt nie powiedział tego na głos, ale świetnie wiedziano, że w tym momencie syreny zawyć mogą w każdej chwili. Wróciwszy do domu, Teresa pomogła najpierw chować rowery do schowków, następnie zabezpieczać panele na dachach, a potem poszła szybko spakować torbę do schronu. Wiedziała, że to powinna w zasadzie zrobić w pierwszej kolejności, ale nie potrafiła nie rzucić się do pomocy. Żabson i Ryszard patrzyli na nią z pewnym niepokojem, nie miała jednak czasu ich uspokajać. Bowiem gdy tylko przygotowała swoje i Mani rzeczy, pobiegła wyręczać w tym sąsiadów z dużą liczbą dzieci lub lat na karku. Dopiero późnym wieczorem, gdy Marianna już dawno leżała na rozłożonej teraz kanapie, sprawdzając prace swoich uczniów, Teresa wróciła do mieszkania. Potwornie zmęczona, oklapła na krzesło.
– Co, nareszcie fajrant? – odezwała się Mania. Jej długie, błękitne włosy rozsypały się po
pościeli, a badawcze zielone oczy na chwilę podniosły znad wypracowań.
– Powiedzmy. Będę teraz siedzieć jak na szpilkach – westchnęła Teresa.
– Przemęczasz się. Wstałaś przed trzecią, a dochodzi dwudziesta druga. Jak cię znam, to pewnie nic nie jadłaś poza śniadaniem. Martwię się o ciebie. Wiesz, że jeśli zaczniesz się wysypiać albo pomożesz jednej rodzinie mniej, to Wspólnota się nie zawali. Prawda?
Popatrzyły sobie w oczy. Taką rozmowę prowadziły prawie codziennie i wyniki zawsze były identyczne. To znaczy żadne.
– Oj, Mania –Teresa znów westchnęła, kładąc się obok dziewczyny.
– Oj, Teresa – Tamta odparowała, przygarniając ukochaną do swojego boku. I wtedy zawyły syreny.


Schron znajdował się na drugim piętrze każdego bloku i większości instytucji. Na tyle wysoko, by nie zostać zalanym, na tyle nisko, by nie zerwał go wiatr. Zmieszczenie wszystkich mieszkańców budynku na jednym piętrze nie było co prawda specjalnie wygodne, ale żyjąc w takim systemie od lat, ludzie zdążyli się przyzwyczaić. Teresa weszła do środka jako ostatnia. Wcześniej sprawdziła jeszcze skrupulatnie wszystkie piętra, pomagała ludziom schodzić, a na koniec zamknęła dokładnie wszystkie drzwi. Rozmieszczaniem mieszkańców w samym schronie zajęła się inna spontaniczna grupa, pod dowództwem Mani, która jako nauczycielka cieszyła się posłuchem. Zaryglowawszy skrzętnie ostatnie drzwi, Teresa oparła się o nie i rozejrzała. Procedura zejścia do schronu przeszła sprawnie i bez niespodzianek. Kilkoro sąsiadów podbiegło zaraportować dziewczynie, że zarówno łączność, jak i zapasy są bez zarzutu. Dziewczyna mogła nareszcie odetchnąć. Odszukała wzrokiem Manię. Ta zajęła dla nich karimatę w rogu pomieszczenia i akurat z kimś rozmawiała. Teresa ruszyła w tamtym kierunku. Przy ich posłaniu zatrzymał się mężczyzna na wózku inwalidzkim, z około dziesięcioletnią dziewczynką na kolanach. Mała zapamiętale głaskała Żabsona i o czymś opowiadała Mariannie:
– No i rozumiesz ciociu, myślę, że super byłoby być metero… meleo… meteorolożką!
– A czy ostatnio nie mówiłaś tacie i mi, że chciałabyś uprawiać len? – zdziwił się mężczyzna na wózku.
– Papo, ale to było miesiąc temu! – odparła rezolutnie dziewczynka. Dorośli roześmiali się.
– Spoko, jeszcze się znajdziesz. Ja w twoim wieku byłam święcie przekonana, że będę
programistką, a zostałam sabotażystką – Teresa podchodząc, dołączyła do rozmowy.
– Serio, ciociu? – zapytała mała.
– Bardzo serio – odrzekła ta z powagą. Mężczyzna skinął dziewczynie na powitanie, po czym ostrożnie zaczął zdejmować kota z kolan córki.
– Wiesz co, urwisie, myślę, że ciocie są bardzo zmęczone i chciałyby odpocząć. Zresztą późno jest, ty też powinnaś iść spać. Zbieramy się, co? – zwrócił się do dziewczynki. Ta niechętnie zgodziła się i zeskoczyła na ziemię. Oboje pożegnali się z Manią i Teresą, po czym zaczęli zmierzać do swoich karimat. Lub raczej pewnie kanadyjek, zarezerwowanych dla tych, którym podniesienie się wprost z ziemi zadałoby zbyt wiele trudu.– Ciocie są zmęczone? – Teresa spytała, siadając przy Mariannie i biorąc na kolana śpiącego Ryszarda.
– Ciocia Mania tylko trochę, za to ciocia Tesia mogłaby nareszcie się wyspać. Przywódczyni
Wspólnoty westchnęła ciężko, zaciągając kotarę wokół ich legowiska.
– Akurat na sen będę miała dużo czasu – mruknęła. Posłuchała się jednak Marianny i wtuliła w jej bok. Do tego momentu nie czuła nawet, jak bardzo jest zmęczona, ale ledwie przymknęła oczy, zaczęła odpływać. Coraz słabiej dochodziły do niej rozmowy, krzyki dzieci i światło LEDów. Wciśnięta między ścianę, Manię i dwa koty zasypiała już, gdy z zewnątrz dał się słyszeć pierwszy porywisty podmuch i gruchot deszczu.


Meteorolodzy i inne służby bezpieczeństwa na wyjście ze schronów pozwolili dopiero półtorej doby później. Teoretycznie huragan przeszedł znacznie szybciej, ale lepiej było zastosować profilaktykę niż liczyć ofiary. Teresa stała na progu bloku, obserwując rzekę płynącą ulicą. Według raportów, które przekazano jej dotychczas, cała osada wyglądała podobnie. Wiele piwnic całkowicie zalało, partery podeszły wodą, przejścia zamieniły się w kanały. Takich zniszczeń nie widziano tu chyba jeszcze nigdy. Niczym przerażające ryby, w dół ulicy spływały całe ogromne konary drzew, potłuczone panele słoneczne, połamane wiatraki, a pozrywane ze ścian rośliny tworzyły nietrwałe wyspy. Linie energetyczne wisiały w smutnych strzępach. Pojazdy, których nie zdążono sprzątnąć, walały się, gdzie popadnie, często w kawałkach. Liczne drzewa wyrwało razem z korzeniami, jeszcze więcej zwyczajnie
się połamało. Teresa błagała tylko, żeby żadne nie upadło na budynek lub, co gorsza, człowieka. Poczuła się strasznie naiwna, wspominając swoje myśli ze spotkania Rady. Czy naprawdę przez chwilę wierzyła, że mają tu jakąś władzę? Wiedziała przecież, każde dziecko wiedziało, że to na tym tak strasznie poślizgnęli się ludzie już raz w swojej historii. A mimo wszystko pozwoliła sobie na próżne poczucie, że zwyciężyła przyrodę. Nie mogąc dłużej patrzeć na pobojowisko, postanowiła osobiście sprawdzić, jak wygląda teraz Warszawa.


Dawno nie widziała tak czystego nieba. Wstające w oddali krwiste słońce nareszcie mogło przedrzeć się przez chmurzyska i odbić swój blask w błotnistych, gigantycznych kałużach kwaśnego deszczu na jałowej równinie, usianej obalonymi truchłami drzew. Błyszczały też istne morza stłuczonego szkła, gdzieś tam daleko, na ulicach Warszawy. Zawalone budynki nie przypominały już pudełeczek, a kopnięte przez rozzłoszczone dziecko wieże z klocków. Ale co najdziwniejsze, w niebo nie unosił się już czarny, gęsty dym. Nie miał z czego. Wszystkie kominy elektrowni zapadły się w głąb siebie. Dzień po huraganie Warszawa witała się rzucona na twarz na asfalcie. W pewnym sensie dopięli swego. To, co oni starali się osiągnąć długimi latami żmudnego sabotażu, natura, być może zirytowana już w tym momencie takim traktowaniem, załatwiła w jedną noc. Raz, było miasto, dwa, nie ma miasta. Elektrownia przestała funkcjonować. Ale nie tak to miało wyglądać. Choć Teresa wiedziała, że nie jest w najmniejszym nawet stopniu odpowiedzialna za kataklizm, odczuła
zniszczenie Warszawy jako osobistą porażkę. W miejsce zmiany systemu dostali katastrofę, która nie stanowiła żadnego kroku w przód. Właściciele koncernów wstaną, otrzepią się, a potem za marne grosze zagonią kogoś do odbudowywania tego wynaturzenia. Na myśl o tym, ile ludzi pogrzebały pod sobą prowizoryczne, przestarzałe budynki, dziewczynie zwyczajnie zebrało się na płacz. Przecież nikt z nich nie odpowiadał za fatalne decyzje swoich przodków, którzy zaniechali działania, gdy jeszcze mieli czas.
– Teresa – rozległo się wołanie tuż za jej plecami. Nie zareagowała, zbyt skupiona na
własnym szlochu.
– Teresa – drgnęła i podniosła załzawioną twarz w stronę głosu. Mimo moskitiery rozpoznała bezbłędnie, że z motocykla zsiada właśnie Rostislaw.– Wybacz, Slawa, zamyśliłam się – rzuciła nabrzmiałym od płaczu głosem. Nie odpowiedział, tylko usiadł obok niej na powalonym drzewie. Przytulił przyjaciółkę. Ta wczepiła się w ciepłe, znajome ramię.
– Nie rozumiem, dlaczego to wszystko się dzieje? Ja już naprawdę uwierzyłam, że idziemy w
dobrym kierunku. Że Wspólnota może już tylko iść do przodu. Boże, jaka głupia byłam! I teraz też, zamiast być tam i coś robić, jak ostatni tchórz zwiałam tutaj, patrzeć na to cholerne miasto. A przecież to nikomu nic nie przyniesie i… . Nie tak to miało wyglądać. Dlaczego ta idiotyczna Warszawa po prostu zniknęła z powierzchni ziemi, a ja nic z tym nawet nie mogę zrobić! – wyrzucała z siebie między spazmami.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że nie masz obowiązku zbawienia świata, prawda? – zapytał mężczyzna. Teresa zamilkła na chwilę, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Przecież nie planowała wcale nikogo zbawiać! Chyba…
– A osadę da się przecież odbudować. Co, pierwszy raz to robimy? Oczywiście, to wymaga mnóstwo wysiłku, ale niezależne życie wymaga wysiłku. Wspólnego wysiłku – dodał.
– No tak, gdybyśmy poszli na łatwiznę, leżelibyśmy teraz pod gruzami Warszawy –
westchnęła, pociągając nosem.
– Wiesz co, masz rację, Slawka. Przepraszam, musiałam na chwilę zwiać. Ale jestem gotowa
wracać! Zaczęła ocierać łzy i ewidentnie szykować się do powrotu.
– No i za co mnie przepraszasz? Każde dziecko wie, że ludzka psychika ma gdzieś granice wytrzymałości i czasem trzeba. Sami żeśmy to mieli w szkole – zaśmiał się Rostislaw.
Zajęci rozmową, usłyszeli głośny plusk dopiero, gdy zaczął się przybliżać. Wytężyli wzrok. W ich kierunku od strony miasta biegło dwoje ludzi. Z początku stanowili jedynie dwa przebijające się z trudem przez rażące czerwonym blaskiem kałuże patyczaki, ale im bliżej byli, tym więcej szczegółów dało się rozróżnić. Pierwszy biegł mężczyzna, tuż za nim kobieta. Oboje mieli spłowiałe włosy i zniszczoną słońcem skórę, podarte ubrania z jakiegoś taniego syntetyku, a przed przenoszącymi niebezpieczne choroby insektami ich nie ciał nie
chronił nawet skrawek siatki. Dyszeli ciężko, oglądali się trwożliwie za siebie, a na dwójkę sabotażystów patrzyli jak na oazę w samym środku pustyni.
– Przepraszam państwa! – krzyknął mężczyzna, zziajany. Przybysze cali drżeli, być może z zimna, może z wycieńczenia albo ze strachu, że ci, do których biegli, nie zechcą z nimi rozmawiać. Oboje zatrzymali się parę kroków przed Teresą i Slawą, po kostki brodząc w błocie.
– Przepraszam państwa – powtórzył.
– Bo myśmy tuż przed burzą znaleźli to – mówiąc to, wyciągnął w kierunku dziewczyny jakiś pomięty świstek z mielonego papieru.
– I myśmy bardzo chcieli wiedzieć… Jak coś takiego zrobić?
Teresa rozwinęła niepewnie karteczkę, wymieniając się spojrzeniem z Rostislawem. Sytuacja była co najmniej dziwna, ale po ostatnich wydarzeniach już nic nie mogło wprawić ich w osłupienie. Niemniej zaintrygowało ją, czego chcą od nich warszawiacy. Prędko jednak
zrozumiała. Na wymiętym papierze znajdował się jeden z komiksów licealistów. Ten o tworzeniu Wspólnoty.


CC-BY-SA Małgi Kowalska 2020

Podziękowania dla Olafa Klimka za pomoc w obróbce kolorów ilustracji