“Tylko Kropla” – Kamila Szymańska

Prezentujemy pracę laureatki drugiego miejsca Pierwszej Edycji Konkursu Optymistycznej Fikcji Klimatycznej, Kamili Szymańskiej!


Tylko Kropla

Kap kap.

Kap.

Plusk.

Kolejny dzień, kiedy budzi mnie tramwaj wodny. Nigdy nie mam mu tego za złe. Kolejny piękny dzień. Wstaję z łóżka, bosymi stopami przechodząc po parkiecie z imitacji drewna, a potem miękkim dywaniku z imitacji owczej skóry. Może i to obłuda, te wszystkie powtórzenia i próby rekonstrukcji, ale czy nie żyjemy w obłudzie od zawsze? Ta jest tylko trochę inna, trochę bardziej dosłowna. Kiedyś obłudą było światło słońca, ciepłe i jasne, ale coraz cieplejsze, w swojej życiodajności coraz bardziej zabójcze. Teraz jest inaczej, mogę rozkoszować się jego promieniami na twarzy i czuć chłód poranka, mogę oddychać powietrzem, które nie jest duszne, a orzeźwiająco chłodne, jak ta woda. Woda która przepływa pod moim oknem, po której płynie ten tramwaj, cud techniki. Wyglądam przez szybę, krople błyszczą na karoserii, słońce się w nich odbija i odbija się w błękicie wody, woda odbija błękit nieba, po którym suną obłoki. Pojazd dwupiętrowy, na górnym piętrze siedzi kilka osób, rozmawiają ze sobą, ktoś się śmieje, ktoś siedzi w milczeniu w drodze do pracy, ktoś popija kawę z jednego z popularnych ostatnio kubków z łuski ryżowej, ktoś patrzy na mijane wieżowce, podobne do tego, z którego sam wyglądam, wszystkie w stylu modernistycznym, z wieloma oknami wpuszczającymi do wnętrz światło, regularnie czyszczonymi przez Służby ds. Utrzymania Czystości, z roślinami spływającymi i pnącymi się po kolejnych piętrach, które z kolei pielęgnowane są przez mieszkańców oraz heroiczne zastępy ogrodników i ogrodniczek. Wyciągam rękę i gładzę jeden z liści, który opiera się o ramę okna. Na górnym piętrze tramwaju jest jeszcze jedna postać, którą zauważam, nim odpłynie w dalszą drogę – staruszka, niskai szczupła, która rozgląda się wokół niczym dziecko, jakby widziała to wszystko, to miasto, pierwszy raz w życiu, jakby nie mogła wyjść z zachwytu. Od jej długich, soczyście siwych włosów odbija się światło i błądzi gdzieś po pagórkach i dolinach ich pasm splecionych w warkocz. Mam ochotę zapytać się jej, dokąd płynie, jeśli do pracy, to chcę, by porzuciła tę pracę, to ja chcę ją zatrudnić, zatrudnić ją jako osobistą przewodniczkę, by pokazała mi świat tak pięknym, jakim ona go widzi. Nagle podnosi twarz, drobną, pomarszczoną, ale nie jak u osoby doświadczonej życiem, lecz jak u dziecka, u noworodka któremu wody płodowe rozmiękczyły skórę, a już niedługo wyprostuje się ona i wygładzi. Ma szeroko otwarte oczy, których ciemnobrązowy kolor dostrzegam nawet z wysoka, patrzę w ich głębię i daję się jej pochłonąć, zanurzyć w czerń źrenicy, chcę odkryć co w nich chowa. Mrużą się, kiedy kobieta uśmiecha się do mnie i znikają, kiedy tramwaj odpływa. Mrugam zdziwiony, kiedy mój wzrok traci bodziec, zostaje porzucony gdzieś na drobnych falach pokrywających wodny trakt.

Dawniej ludzie zakochiwali się w Wenecji, pobrużdżonej brudnymi kanałami ze śmierdzącą i zanieczyszczoną wodą, zakochiwali się tylko dlatego, bo mogli być z nią tak blisko, mogli pływać gondolami, może coś im przypominała, może podświadomie widzieli w niej płynący czas, krąg trwającego wciąż, umierającego i odradzającego się życia, może przypominała im o podwodnym rozwoju w łonie matki, a może po prostu to był ich niemy krzyk, chęć powrotu do korzeni istnienia, chęć bycia niedaleko wodopoju w śmiercionośnym słońcu pustyni. Teraz jest inaczej, ta woda jest inna, wciąż filtrowana, czyszczona, napędzająca większe i mniejsze elektrownie wodne, piętrząca się, łącząca ze sobą i znów rozlewająca się w mniejsze rzeki, mniejsze strumienie, nawilżająca powietrze, oddająca się w formie pary otulającym budynki roślinom, umożliwiająca sprawny transport. Woda tańczy ze słońcem, którego energia zbierana jest we wszechobecnych panelach słonecznych, a wiatr wzburza ją, nadając tekstury, wprawia w ruch również znajdujące się między większymi aglomeracjami wiatraki. Wydawałoby się niesłuszne tak wyzyskiwać żywioły, tak nadszarpywać i zagarniać siły przyrody, a jednak to dawno przestało być rywalizacją – kiedyś tak było, ta nieumiejętność we współpracy z nią, ta niechęć ludzi do wejścia w symbiozę sprawiła, że prawie wszystko zniszczyliśmy, prawie zaprzepaściliśmy ten przedwieczny wysiłek, który wszechświat, Matka Natura, Los czy może jakieś bóstwo podjęło, by zaistniało tu życie. Nie było to co prawda łatwe, wymagało wiele pracy i poświęceń i wciąż tyle wymaga, wymaga tego od wielu ludzi, poczynając od naukowców i inżynierów, którzy nieprzerwanie pracują nad zapewnieniem jak największego bezpieczeństwa w związku z wykorzystaniem energii atomowej oraz innowacjami w życiu codziennym, a kończąc na zwyczajnych, szarych ludziach, dla których tak, wydawałoby się, błahe mycie szyb budynków mieszkalnych czy czyszczenie ulic są jedynym czynnikiem, który ochrania ich od skończenia na jednej z nich. Jednak nawet świat dążący do pełnej równowagi, świat dążący do ideału, nie sprawi, że będą na nim żyć idealni ludzie. Nawet teraz, idąc do pracy, mijam jeden z licznych, szczególnie ostatnio, protestów. Grupa ludzi w archaicznych ubraniach z poliestru oraz bawełny z dawnych, niezreformowanych upraw chodzi po połaci trawy okraszonej wiosennymi kwiatami, depcze je swoimi kaloszami jak również innymi rodzajami obuwia, krzyczy, skanduje. Twarze mają umazane na wzór górników ze zburzonych dawno kopalni, niosą transparenty głoszące konieczność powrotu do dawnych źródeł energii, do dawnej kultury, wskazujące na brutalne odarcie z budowanych przez wiele pokoleń tradycji. Niektórzy ludzie po prostu nie potrafią przyjąć zmian, dawne dzieje żyją w nich przekazane przez rodziców, dziadków, opowiadane niczym baśnie. Nie chcą pogodzić się z kontrolą, lecz tylko ona pozwala utrzymać ten świat
w ryzach, tylko zgoda większości na nałożenie samym sobie ograniczeń sprawiła, że ludzkości nie zniszczyły jej własne, egoistyczne i krótkowzroczne działania. Członkowie Służby Bezpieczeństwa i Porządku Publicznego krążą spokojnie dookoła, wchodzą w dyskusje z organizatorami manifestacji i podejmują próby rozproszenia jej. Dzięki wielu reformom edukacji oraz staraniom, by była jak najwyższej jakości, takie sytuacje mogą w dużej mierze odbywać się bez użycia środków przymusu bezpośredniego, a więc ludzie, którzy tak jak ja zmierzają w jakieś miejsce, a może po prostu krążą tutaj bez większego celu, nie zatrzymują się nawet w poszukiwaniu sensacji. Ja również idę dalej.

Ocean błyszczy błękitem, otacza mnie i otula, przygniata swoim ciężarem. Ryby przepływają dookoła mnie niewzruszone, jakbym był jedną z nich, nie rozpiechrzają się, lecz akceptują to dziwne, wpółmorskie stworzenie opakowane w osprzęt niezbędny mu do przetrwania bez tlenu i stałego podłoża, do których to warunków zostało stworzone. Dopływam już do rafy koralowej – z daleka zachęca mnie swoimi jaskrawymi kolorami, niczym kwiaty, które kuszą owady zapylające, pręży się i prezentuje swoje wdzięki, zapewniając mnie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Muszę się jednak upewnić, to moje zadanie, wpływam w wielobarwny las koralowców, staje się jednym z gatunków żyjących w jej towarzystwie, omamia mnie i sprawia, że chciałbym osiąść obok, by woda pokryła mnie piaskiem i sam stałbym się jej częścią. Nie mogę tego jednak zrobić, muszę ją przebadać, sprawdzić, dokładnie zdiagnozować, jej życie leży w moich rękach, jestem lekarzem, a moja pacjentka ma kilka dni, tygodni, miesięcy, lat, setki lat, tysiące lat. Narzędzia kontrolne
i pomiarowe wskazują poprawne wyniki, próbki biologiczne tkwią już przypasane przy moim boku, to prawie koniec dnia pracy. Nagle coś dziwnego, coś co przykuło moją uwagę, ryba pokryta cętkami powoli przemieszcza się po dnie, opierając się na płetwach niczym odnóżach. Podpływam bliżej, przyglądam się lepiej, dokładniej, ale nie, to niemożliwe, tego gatunku nie ma od setek lat, ona nie ma prawa istnieć. Może zbyt długo byłem już pod wodą, może kończy mi się tlen, może to jakieś zwidy. Wyjmuję aparat, robię jej zdjęcia, zbliżenia, dużo zdjęć, wyjmuję urządzenie do nieinwazyjnego poboru materiału genetycznego, zbliżam je do niej, tak, udało się, a ona człapie dalej. Płynę do brzegu.

Laboratorium potwierdza moje przypuszczenia – to Sympterichthys unipennis, uznana za wymarłą w 2020 roku. Na niespotykanej dla niej szerokości geograficznej oraz głębokości pod poziomem morza został odkryty wymarły gatunek. Kolejne potwierdzenie, potwierdzenie, że wszystko jest możliwe, że świat potrzebuje zmian, że potrafimy zmienić świat.

Kap kap.

Kap.

Kto w końcu naprawi ten cholerny kran? No tak, sam muszę to zrobić, sam w końcu muszę wezwać hydraulika, ale na razie mi się nie chce, czym jest te kilka kropel, oprócz tylko powodem mojej narastającej irytacji i przykrej pobudki. Wstaję, odsuwam zasłony, otwieram okno, by zalał mnie szum ulicy i by zalało mnie światło, szarawe, ni to poranne, ni popołudniowe, i tak już jestem zmęczony, wszystko jedno. Jest wiosna, a ja tak dawno nie widziałem słońca, zresztą ostatnio nie było ku temu nawet sposobności z powodu pożarów trawiących pobliskie lasy. Zaciągam się zapachem spalin i dymu, kaszlę w pięść gdy powietrze drapie mnie w gardle. Patrzę na samochody, na tę rzekę samochodów, wciąż jadących do przodu, w nich ludzie wciąż dokądś pędzący, ciekawe dokąd jadą, pewnie do pracy. Są trochę brudne, mało komu chce się dzisiaj jeździć do myjni, a tym bardziej myć samemu, preferowane są białe, srebrne, czarne, ale czasem dostrzegę klasyczną, przykurzoną co prawda, czerwień, zgniłą zieleń, nawet granat, przypominający mi o wieczornym niebie, kiedy jeszcze patrzyłem na gwiazdy. Wtem jakiś ruch, dziwny, bo wolniejszy, jakby ułomny, urwany w pół. To jakaś postać, postać stojąca na pasie zieleni, który dzieli jezdnie, pasie zieleni z bladą, rosnącą plackami trawą i drzewami, jeszcze nieulistnionymi, które wyciągają drewniane kikuty ku zachmurzonemu niebu, jakby zdesperowani ludzie wznoszący modły. Drobna, skulona, przygięta do ziemi staruszka przechadza się między nimi z resztką brudnej wody w szklanej butelce i podlewa po trochu, byleby starczyło, byleby miały i rosły, i nie spłonęły jak tyle innych. Po plecach spływa jej gruby, siwy warkocz. Wtedy jakieś słowa, słowa zupełnie sprzeczne z logiką, dziwne, jakby niewłasne, formułują się w myśl. To ona, to właśnie ona, ja ją znam. Ta kobieta to przyszłość. To nadzieja.


CC-BY-SA Kamila Szymańska 2020