“Najlepszy Świat” – Agata Misiak

Prezentujemy pracę laureatki trzeciego miejsca Pierwszej Edycji Konkursu Optymistycznej Fikcji Klimatycznej, Agaty Misiak!


Najlepszy Świat

Jeśli jest droga do lepszej przyszłości,
to zaczyna się ona od spojrzenia na najgorsze.”
Thomas Hardy

Dyskretnie pociągnęłam usta błyszczykiem i w towarzystwie nauczyciela weszłam do dużej sali gimnastycznej. Gwar rozmów odbijał się echem od ścian. Podeszliśmy do stolika, na którym leżał mikrofon. Setki par oczu zwróciło się w moją stronę. Nie lubię wystąpień publicznych, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Szczególnie jak ma się cel. Ja miałam.

– Moi drodzy! – zaczął entuzjastycznie nauczyciel, spoglądając na mnie z podziwem. – Chciałem wam przedstawić panią doktor Melanię Sosnowską z Polskiej Akademii Nauk, która zgodziła się z nami spotkać w ramach „Piątków dla klimatu”. Pani doktor jest wybitną specjalistką w dziedzinie zmian klimatycznych i klimatu.

Pomyślałam smutno, że ta prezentacja powinna być uzupełniona o kilka informacji: że pani doktor to także monotematyczny świr, diagnozowany psychiatrycznie w kierunku schizofrenii, mający urojenia i omamy o wciąż niezbadanym podłożu i żeby się nie martwili, bo nie stanowi zagrożenia dla otoczenia. To była gorzka prawda, ale może lepiej głośno o tym nie mówić. Poza tym miałam wielką nadzieję, że z tego niedługo wyjdę. Leki póki co działały. TO już się przecież dawno nie zdarzyło.

Wzięłam do ręki mikrofon i rozejrzałam się po sali. Większość uczniów wydawała się zadowolona. W sumie trudno się dziwić. Lepiej siedzieć tutaj niż na nudnej lekcji. Tak samo jak lepiej pójść na strajk klimatyczny, żeby zerwać się ze szkoły i jeszcze do tego dostać szóstkę za aktywność. A ja tak bym chciała, żeby to miało głębszy sens! Żeby zrozumieli!

Sympatyczny nauczyciel zapewniał mnie chwilę wcześniej, że w tym topowym warszawskim liceum młodzież jest wyjątkowo zaangażowana w sprawy klimatu, ale patrząc na pierwsze rzędy, już miałam wątpliwości. Dziewczyna w kusym białym sweterku kokieteryjnie nawijała pukiel blond loków na palec. Obok siedział wpatrzony w nią koleś w okularach, który z pewnością bardziej był zainteresowany tajemnicami białego sweterka niż zmian klimatycznych. Ktoś żuł gumę, ktoś ze słuchawkami w uszach lekko kołysał się rytmicznie. Kilka osób jak w transie stukało w ekran smartfona, nie reagując na otoczenie. Ot, wypisz, wymaluj kwiat polskiej młodzieży. Może jednak jakimś cudem uda mi się ich zainteresować. Może poruszę czyjąś czułą strunę. Może komuś otworzę oczy, przemówię do rozumu. Może akurat w tej szkole spotkam takich fanatyków jak ja. Może…

Grunt to mocne wejście. Przekonałam się o tym wiele razy. Trzeba uderzyć w łeb, żeby pojawiły się gwiazdy zainteresowania. Odetchnęłam głęboko.

– Czy ktoś z was wyobrażał sobie siebie za czterdzieści lat? – zaczęłam, a kilka osób spojrzało na mnie ze zdziwieniem. Chyba nie takiego wstępu się spodziewali.

– Nie? W sumie to dobrze, bo za czterdzieści lat większość z was nie będzie już żyć, więc po co sobie wyobrażać coś, czego nie będzie. Część dostanie udaru z powodu fali upałów. Część umrze z pragnienia lub głodu. Pozostali zostaną zabici w konfliktach i wojnach o dostęp do zasobów.

Po sali przeszedł szmer. OK, jest dobrze. Jakiś cień zainteresowania. Kułam żelazo póki gorące:

– Wizja apokaliptyczna? Tak odległa, że nierealna? Waszego pokolenia nie dotyczy? Otóż nie, kochani. Świat bez lodowców, wiecznej zmarzliny, za to z cieplejszym o kilka stopni klimatem, hiperkanami, huraganami, suszami, powodziami, pożarami i innymi kataklizmami, których być może jeszcze dzisiaj ludzkość nie potrafi sobie nawet wyobrazić, jest na wyciągnięcie ręki. Czy na pewno tego chcecie? Wszyscy dotarliśmy na rozdroże, a droga, którą teraz wybierzemy zdeterminuje nie tylko nasze dalsze losy, ale życie całej cywilizacji. Już od 1986 r. ludzkość wykorzystuje znacznie więcej zasobów niż planeta może odtworzyć. Wszechobecny konsumpcjonizm sprawia, że celem życia staje się krótkoterminowa wygoda i bieżące korzyści materialne. Żyjemy dzięki naturze, a codziennie wyszarpujemy jej zasoby. Z pełną świadomością podcinamy drzewo, na którym siedzimy, bo nasz świat bardzo nie lubi ograniczać swoich potrzeb. Zobaczcie sami.

Włączyłam wcześniej przygotowany film o konsekwencjach zmian klimatycznych i usiadłam na krześle w pierwszym rzędzie obok dziewczyny w białym sweterku. Zadowolenie, które poczułam po wygłoszeniu wstępu, szybko ulotniło się. Jeden rzut oka na parę siedzącą obok odebrał mi nadzieję, że cokolwiek do nich trafia. Blondynka uśmiechała się uwodzicielsko, a chłopak w okularach spoglądał jej głęboko w oczy. Ja tu się produkuję o zagładzie ludzkości, a Romeo i Julia mają to tam, gdzie – metaforycznie rzecz ujmując – plecy kończą swą szlachetną nazwę. Zacisnęłam pięści ze złości. Dobra, spokojnie. To tylko wykład. Jeden z wielu. Nie mogę dać się ponieść nerwom. Jednak z każdym spojrzeniem w bok ciśnienie rosło mi coraz bardziej.

Nagle TO poczułam. Zaczęło się jak zawsze. Delikatne mrowienie w opuszkach palców rozchodzące się po całym ciele niczym pełzający płomień. Narastające uczucie paniki, kompletnego paraliżu, pustki w głowie. Niemy krzyk. Walka o oddech. Wiedziałam, że nie mogę dopuścić do ataku. Nie teraz. Nie w czasie wykładu. Boże, proszę! Za późno. Zaczęłam tracić świadomość. W ostatniej sekundzie złapałam kurczowo za ramię siedzącą obok dziewczynę w białym sweterku jakby to była ostatnia deska ratunku, łącznik z prawdziwym światem. Kątem oka dostrzegłam jeszcze, jak niemal w tej samej chwili chłopak w okularach kładzie jej rękę na kolanie. I odpłynęłam.


Leżałam spokojnie. Nie musiałam otwierać oczu. Wiedziałam, co zobaczę. To był mój ósmy raz. Byłam już doświadczona. Każdy atak choroby przypominał poprzedni. Zawsze budziłam się w tym samym miejscu. Na początku próbowałam tłumaczyć lekarzom, co widzę, co się ze mną dzieje w TYCH chwilach. Udawali, że słuchają, kiwali ze zrozumieniem głowami, a potem przepisywali kolejne proszki i proponowali zwolnienie lekarskie. W jednym byli zgodni – że to nie jest normalne. Takich rozmów odbyłam dziesiątki. Jeździłam do specjalistów w całym kraju. W końcu zrezygnowałam. Zaakceptowałam, że jestem ciężkim przypadkiem czubka, którego nikt nie potrafi zdiagnozować. Bo niby normalna baba, inteligentna, zadbana, potrafiąca nawiązywać relacje, a z drugiej strony wygaduje takie bzdury! Tłumaczyli mi, że momenty, w których TO się dzieje mają swoje źródło jedynie w dysfunkcjach mojego mózgu. A to wszystko jest projekcją chorej głowy. Moja przyjaciółka twierdziła, że to wina moich obsesyjnych zainteresowań zmianami klimatu, że od tego ześwirowałam. Tłumaczyła mi kilka razy na tydzień, że czas ułożyć sobie życie osobiste, bo z klimatem dzieci mieć się nie da. Myliła się. To znaczy nie w kwestii dzieci oczywiście, tylko przyczyny mojego zachowania. To nie moje zainteresowania pchnęły mnie do szaleństwa. To szaleństwo sprawiło, że zainteresowałam się klimatem.

Pierwszy raz TO zdarzyło się na studiach. Wtedy rzuciłam architekturę i przeniosłam się na Wydział Geografii i Studiów Regionalnych na UW. Potem były studia doktoranckie, praca naukowa, staże w Komisji Europejskiej i na zagranicznych uczelniach. Czułam, że muszę zająć się na poważnie ochroną klimatu, że to moja życiowa misja. Stałam się prawdziwą aktywistką, zanim jeszcze temat klimatu stał się modny. Wszystkie kolejne ataki choroby traktowałam jak sygnał, że jestem na dobrej drodze i dalej mam działać. Nawet jeśli dojdę do ściany, to muszę tak długo walić głową, aż ją przebiję.

Tak rozmyślałam, aż nagle uświadomiłam sobie, że coś jest nie tak. Otworzyłam oczy. Ciemna nora bez okien. Lampa solarna dająca słabe światło. Ulga. Miejsce to samo co zawsze. Zdałam sobie sprawę, że kurczowo coś ściskam w ręku. Obróciłam głowę i w mroku zamajaczył mi biały sweterek. Sekundę później jego właścicielka zaczęła drzeć się wniebogłosy. Momentalnie otrzeźwiałam.

– Cholera jasna, co ty tutaj robisz??? – próbowałam przekrzyczeć jej piski. W głowie kotłowało mi się tysiąc myśli. Ona nie miała prawa się tu znaleźć! Zawsze byłam sama! Jak to możliwe? Czy choroba się rozwija? Jeszcze nie zdążyłam sobie odpowiedzieć na żadne z tych pytań, gdy usłyszałam męski głos.

– Proszę pani, co się dzieje?

Wstałam gwałtownie, aż zakręciło mi się w głowie. Romeo siedział na podłodze metr ode mnie. Zaniemówiłam. Byłam wściekła. Na nich i na siebie. Jak tu się znaleźli? Jak to się mogło stać? Nagle przypomniałam sobie, że tam w sali gimnastycznej w ostatniej chwili złapałam dziewczynę za ramię, a chłopak dotykał jej kolana. Czy to możliwe, że przez to przenieśliśmy się tu wszyscy razem? Czy ja jestem jakimś cholernym medium? Nie, to niemożliwe. To muszą być kolejne wytwory mojej chorej wyobraźni. Schizofrenia level wyżej. Może jednak powinnam pójść na to zwolnienie lekarskie.

– To tylko wytwory mojej chorej wyobraźni – upewniłam się na głos. Niestety wytwory mojej wyobraźni wykazały niesubordynację. Wymykały się mojej świadomości i nadal natarczywie pytały:

– Proszę pani, wszystko w porządku? Gdzie my jesteśmy? Milczałam. Czułam pustkę w głowie. Jedyna nadzieja, że po powrocie nie będą niczego pamiętać. Zwykle TO trwało kilkanaście minut. Zaczęłam odliczać czas. Wrzaski białego sweterka ucichły. Teraz cicho chlipała, trzęsąc się ze strachu.

– Proszę pani? Wszystko w porządku? – chłopak po raz trzeci zwrócił się do mnie. Zaczynał mnie irytować. Przełknęłam ślinę i wypaliłam z szybkością karabinu maszynowego:

– Nic nie jest w porządku! Nie pytaj mnie, co się stało, nie pytaj, jak i dlaczego. Na te pytania szukało odpowiedzi kilkunastu psychiatrów i żaden nie znalazł. Ale nie martw się, to nie trwa długo. Zaraz wrócisz do szkoły i mam cholerną nadzieję, że o niczym nie będziesz pamiętać.

– A…, ale …, gdzie my w ogóle jesteśmy? – wydukał przestraszony, a ja poczułam wyrzuty sumienia, że tak ostro go potraktowałam.

– Jest rok 2127. Jesteśmy kilkadziesiąt, może kilkaset metrów pod ziemią w czymś w rodzaju hotelu. Skąd wiem? Bo byłam tu już siedem razy. Za każdym razem w tym samym miejscu i w tym samym czasie – wyjaśniłam już ciszej. Cała spięłam się, czekając na krzyk, płacz i lament, ale nawet biały sweterek nie pisnął. Najwyraźniej zatkało ich.

– Co??? OMG! Serio??? Wow! – zaczęli się nagle przekrzykiwać.

– Ma pani jakieś dowody?

– Dowód masz na ścianie. Włącz rzutnik – poleciłam mu, wskazując głową pilota na stoliku.

Wiedziałam, że w każdej chwili możemy wrócić do sali gimnastycznej, więc było mi już wszystko jedno. Chłopak wcisnął przycisk i na ścianie pojawił się trójwymiarowy obraz. Wyświetliły się informacje nadawane tutaj całą dobę: temperatura i wilgotność powietrza, stężenie gazów cieplarnianych w powietrzu: dwutlenku węgla, metanu, podtlenku azotu, stężenie siarkowodoru, prawdopodobieństwo opadów nawalnych, pożaru, burzy, cyklonu, huraganu i innych „atrakcji”. Choć te liczby widziałam już wiele razy, cały czas przyprawiały mnie o gęsią skórkę. Moi towarzysze też nie pozostali obojętni.

– Niewiarygodne! Zobaczcie na te poziomy stężenia! Przecież podtlenek azotu jest niemal trzysta razy bardziej szkodliwy dla klimatu niż dwutlenek węgla! Pozostaje w atmosferze sto dwadzieścia lat! Jak mogą żyć z takim powietrzem? Kto dopuścił do tego? Pytanie retoryczne, chłopie. Nagle wskaźniki ustąpiły miejsca mapie pogodowej.

– Ale to nie jest chyba mapa Polski? – dziewczyna zapytała z niedowierzaniem w głosie.

– Niestety to Polska. Nie wpatruj się tak – nie zobaczysz Gdańska, Gdyni, Sopotu. Cały pas nadmorski został pochłonięty przez Bałtyk. Tutaj już nikt nie pojedzie na wczasy do Juraty. A granica na wschodzie przesunęła się w wyniku wojen i konfliktów o zasoby spowodowanych zmianami klimatu – wyjaśniłam beznamiętnie. Jakby na potwierdzenie moich słów na ekranie ukazały się sceny walki. Wychudzone ludzkie twarze, wykrzywione w grymasie złości i nienawiści. A może głodu i pragnienia? Młodzi patrzyli zafascynowani. Jakby oglądali film sensacyjny, a nie wiadomości ze świata.

– To niemożliwe, żeby poziom mórz aż tak bardzo się podniósł przez sto lat – stwierdził nagle chłopak.

– Przecież szacujemy, że przy obecnych trendach i szybkiej redukcji gazów cieplarnianych średnia temperatura globalna wzrośnie średnio o 2°C do końca stulecia. Taki poziom mórz jak tutaj byłby możliwy tylko przy scenariuszu najwyższych rozpatrywanych przez IPCC emisji RCP8.5! Spojrzałam na niego z uznaniem. No nie, czyżby Romeo okazał się Einsteinem? Nieźle.

– I jaki z tego wniosek, Einsteinie? – zapytałam zgryźliwie.

– Że ludzie nie ograniczyli emisji? – zasugerował nieśmiało.

– Bingo! Siedzimy w ciemnej norze kilkadziesiąt metrów pod ziemią, bo na powierzchni trudno jest żyć w takich temperaturach. Prąd stał się dobrem luksusowym, a podstawowym źródłem światła są ekologiczne lampy solarne LED.

– Była pani kiedyś na powierzchni? – zapytała nagle dziewczyna. Pokręciłam przecząco głową. – No to skąd pani wie? Może tutaj jest jak w „Seksmisji” – propaganda na ekranie, a na powierzchni wspaniały, piękny świat? – spojrzała na mnie pytająco.

W sumie nigdy o tym nie pomyślałam. Ale szybko usprawiedliwiłam się. Mój pobyt tutaj zawsze trwał tak krótko, że nie miałam nawet okazji na eksplorację.

– To siedzenie w ciemności jest strasznie depresyjne. Wyjdźmy na powierzchnię! To jedyna taka okazja! – wykrzyknął nagle chłopak, a dziewczyna mu zawtórowała. Nie czekając na moje zdanie, wyszli z pokoju na korytarz. Czułam się za nich odpowiedzialna. W końcu ja ich tu sprowadziłam. Chcąc nie chcąc, pobiegłam za nimi, błagając w myślach, aby ten koszmar skończył się jak najszybciej.

– Zaczekajcie! Przecież nie wiecie, gdzie iść! – krzyknęłam ze złością. Odwrócili się. Wskazałam głową drugi koniec korytarza. Posłusznie poszli za mną. Jednak jeszcze miałam jakiś autorytet. Doszliśmy do czegoś w rodzaju recepcji. Za ladą stała, tak jak ostatnio, wychudzona dziewczyna w szarym uniformie z włosami upiętymi w kok.

– Ale cringowy kostiumik! – szepnęła mi na ucho moja blond towarzyszka.

Tutaj wszyscy nosili podobne ubrania z ekotkaniny konopnej. Moda zeszła na drugi plan. Pomyślałam z żalem, że szkoda. Ludzie tak późno się zorientowali, że uprawa konopi zużywa niemal siedemdziesiąt procent mniej wody niż uprawa bawełny, wpływa korzystnie na żyzność gleby i jest dużo bardziej wydajna. Mądry Polak po szkodzie. Recepcjonistka obrzuciła nasze mało ekologiczne ubrania zdziwionym spojrzeniem, zatrzymując na dłużej wzrok na białym sweterku z angory. Ten sweterek zdecydowanie przyciągał.

– Witam w Groundhotelu Fifth Avenue – powiedziała uprzejmie po chwili.

– Jeśli chodzi o wycieczkę do Enklawy, to zbiórka jest za dziesięć minut. Trzeba szybko wyruszyć, bo prognozy nie są optymistyczne. Zostało niewiele czasu. Przewodnik już czeka. Tutaj macie hydrohumidit-24Hmax-1. Po czym wcisnęła nam do ręki okrągłe kapsułki. Spojrzeliśmy na siebie zdezorientowani. Chłopak i dziewczyna najwyraźniej czekali, aż coś powiem. Przecież już tu byłaś – czytałam w ich spojrzeniach. Tak, ale do tej pory nikt nie proponował mi wycieczki ani nie kazał łykać tabletek!

– Mhmmm….. Co to za tabletki? – zapytałam niepewnie.

– Hydrohumidit-24Hmax-1. Uwzględnia najnowsze wyniki badań laboratoryjnych – wyjaśniła cierpliwie recepcjonistka.

– Może tam, gdzie mieszkacie stosuje się starszą wersję? Zapewniam, że działanie jest bardzo podobne. Woda wolniej jest wchłaniana przez organizm, zmniejsza się jej wydalanie i dzięki temu można dłużej wytrzymać bez płynów. Przy tej temperaturze na powierzchni to MUST HAVE.

– A może coś do popicia? – zasugerował chłopak, wkładając tabletkę do ust. Najwyraźniej mój Krzysztof Kolumb był już gotowy na odkrywanie nowych lądów. To pokolenie chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.

– Przykro mi. Od tego miesiąca obowiązują nowe limity wody pitnej. Dotyczą również przyjezdnych. Limit na pokój został już dzisiaj wyczerpany. Recepcjonistka spojrzała na nas wymownie. Najwyraźniej miała dość namolnych turystów.

– A gdzie mogę podładować telefon? – zapytała dziewczyna w białym sweterku. Recepcjonistka westchnęła zrezygnowana.

– Po ostatniej awarii elektrowni, prąd dla celów prywatnych jest dostępny tylko w określonych godzinach.

– I zgaduję, że te godziny już minęły? – zapytała zaczepnie blondynka.

– Oczywiście – recepcjonistka uśmiechnęła się słodko. Szybko spuściła głowę, ale zdążyłam jeszcze dostrzec w jej oczach błysk satysfakcji. Wyjaśniła nam szybko, gdzie jest miejsce zbiórki na wycieczkę.

– Mam nadzieję, że zapoznaliście się z możliwymi zagrożeniami i podpisaliście wymagane zgody. Uważajcie na uchodźców klimatycznych. Koczują już niemal wszędzie. Ostatnio stali się bardzo agresywni, bo ze względu na suszę głodują od wielu miesięcy. Śmiertelność rośnie z dnia na dzień. Nie wiem, dlaczego rząd nic z tym nie robi. Pewnie liczy, że wybije ich jakaś zaraza, tak jak ostatnio malaria – dodała, po czym szybko zmieniła temat, jakby zawstydzona tym, co powiedziała.

– Tu macie środki owadobójcze. W porze suchej insektów jest naprawdę dużo. Tylko karaluchy, komary, pluskwy i wszy dobrze rozwijają się w naszych czasach.

Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko i przestałam już nawet myśleć o tym, kiedy powrócimy do naszego świata. Dałam się wciągnąć. Wydostaliśmy się na powierzchnię za pomocą superszybkiej windy. Uderzył w nas niewiarygodny żar. Powietrze parzyło w drogach oddechowych, a słońce, pomimo smogu, oślepiało tak, że łzy same leciały z oczu. Podjechał elektryczny autobus i razem z niewielką grupą ludzi zajęliśmy miejsca. Jeden rzut oka wystarczył, żeby się zorientować, że jesteśmy zupełnie nieprzygotowani na wycieczkę. Inni uczestnicy wyprawy uzbrojeni w okrycia głowy, długie rękawy, okulary przeciwsłoneczne i małe przenośne aparaty tlenowe, patrzyli na nas jak na wariatów. Pod ich spojrzeniami plamy potu na mojej garsonce robiły się jeszcze większe. Hydro-coś tam jakoś nie bardzo na mnie działało. Oczywiście o klimatyzacji nie było mowy. Rzut oka na biały sweterek i zrozumiałam, że są tacy, którzy mają gorzej. Meszki i komary obsiadły nas niemal natychmiast. Gdyby nie środki, które dostaliśmy w recepcji, pewnie zjadłyby nas żywcem. Szybko jednak przestałam się tym przejmować. Z niedowierzaniem patrzyłam na krajobraz za oknem autobusu, krajobraz księżycowy. Popękana ziemia przypominała blizny. Droga przecinała resztki wypalonych lasów. Popielatoszare pnie martwych drzew wyrastały z ziemi niczym krzyże na cmentarzysku klimatu, wskazując oskarżycielsko na słońce. Gdy przejeżdżaliśmy przez jakieś miasto, zdążyłam tylko dostrzec zniszczone domy, bez dachów, drzwi. Stały niczym przerażający pomnik okrucieństwa pogody. W miejscach, gdzie wichura okazała się łaskawsza można było zobaczyć baterie słoneczne – podstawowe źródło energii, cudem ocalałe z ostatniego huraganu. Poczułam smród ścieków, które spiekając się w południowym słońcu, wsączały się w każdą szczelinę ulic. W połączeniu z zawiesistym powietrzem to była mieszanka zabójcza dla moich płuc. Nagle do okien autobusu dopadła grupa ludzi. Byli przerażający. Od razu skojarzyłam ich wygląd z pokazywanymi w mediach zdjęciami wygłodzonych mieszkańców Afryki, z tym, że ci byli biali. Wklęsłe policzki, długie i chude kończyny, wydęte brzuchy. Ich wielkie oczy mówiły, że mogą zabić za kawałek chleba lub kubek wody. Głód i ubóstwo dotarły teraz też tutaj, do Europy. Tak bardzo było mi ich żal! Jeśli na początku XXI wieku na świecie umiera dziennie z głodu dwadzieści tysięcy ludzi, to ile musi umierać tutaj?

– To uchodźcy klimatyczni z południa. Proszę nie zwracać na nich uwagi. Jak szybko przejedziemy. nie powinni nam zrobić krzywdy – wyjaśnił bez cienia emocji przewodnik, po czym ciągnął dalej.

– Opowiem teraz o celu naszej wycieczki. Będą państwo mieli niepowtarzalną okazję, aby zobaczyć, jak żyją najbogatsi. Enklawa to jedyne miejsce w Polsce, gdzie nie obowiązują limity. Ludzie, którzy tam żyją, płacą grube miliony, aby mieć na co dzień dostęp do wody pitnej i energii. Teren został ogrodzony i zabezpieczony w taki sposób, aby zminimalizować ryzyko zniszczeń na skutek burz, huraganów, wiatrów i słońca. Zapewniam, że tak wspaniałego świata jeszcze państwo nigdy nie widzieli. Wycieczka musi trzymać się wytyczonej trasy. Proszę się nie rozchodzić i zwiedzać w grupie, bo grożą surowe kary za zakłócanie porządku. Spojrzał z niepokojem na wyświetlacz swojego zegarka.

– Mamy mało czasu. Warunki pogodowe mogą zmienić się w każdej chwili. Mam nadzieję, że zdążymy. Na mój sygnał wszyscy będą musieli opuścić Enklawę i udać się do najbliższego schronu. Słuchałam go jednym uchem, bo właśnie dotarliśmy do celu. Enklawa znajdowała się w szczerym polu, kilka kilometrów od najbliższego miasta. Wjechaliśmy przez wielką bramę. Autobus zaparkował. Ubranie kleiło mi się od potu. Z trudem łapałam powietrze. Wysiadałam i… poczułam ulgę. Tutaj naprawdę lepiej się oddychało. Rozejrzałam się z ciekawością. Nastawiałam się na niesamowity widok, cuda techniki, wieżowce sięgające chmur, pełną automatyzację życia, a zobaczyłam zwyczajne osiedle domków jednorodzinnych łudząco podobne do warszawskiego Zacisza. Trawa, drzewa, kwiaty, śpiew ptaków, psia kupa na chodniku, ptasia kupa na ławce. Przez chwilę myślałam, że wróciliśmy do rzeczywistości, ale zachwycone miny pozostałych członków naszej grupy uświadomiły mi, że dla nich jest to widok zupełnie niecodzienny. Oczy niemal wyszły im z orbit, jak zobaczyli w oddali oczko wodne i fontannę. Biegali zachwyceni boso po zielonej trawie jak dzieci, które dostały urodzinowy prezent. Popatrzyłam na chłopaka i dziewczynę. Rozczarowanie i zawód wyraźnie malowały się na ich twarzach. Usiedliśmy na ławce wśród zieleni.

– Liczyłem na coś więcej… – stęknął Einstein.

– Nooo… – zawtórowała mu dziewczyna.

– Człowiek chciałby zobaczyć, jak przez sto lat rozwinęła się technologia, co ludzie wymyślili, jakie wprowadzili ułatwienia, jak wygląda najnowszy model iPhona, a tu okazuje się, że stoimy w miejscu. Żal.

– Czy wy nic nie rozumiecie??? – krzyknęłam.

– To wszystko oznacza, że w naszych czasach doszliśmy do ściany! Nic lepszego nas nie czeka! Świat, który mamy w 2020 roku jest najlepszym z możliwych! Nie uratuje nas nowoczesna technologia, bo ona nie wyprodukuje wody pitnej i czystej atmosfery, nie cofnie zniszczeń, które już się dokonały w środowisku. Nie żyjemy dzięki technologii, tylko dzięki naturze, która stwarza nam warunki do tego życia. Niestety nasza wartość jako ludzi jest oceniana po tym, co kupujemy, ile konsumujemy i jak wiele posiadamy. Jak rozpuszczone dzieci chcemy więcej i więcej. Ale bez odpowiedzialności. Tu możecie zobaczyć, do czego to prowadzi! Ci ludzie stracili swoją szansę. Teraz zjeżdżają po równi pochyłej w zatrważającym tempie. Krzyczałam jak w transie. Tak bardzo chciałam, żeby to do nich trafiło. Nawet nie zauważyłam, że podszedł do nas przewodnik.

– Proszę państwa, musimy niezwłocznie opuścić Enklawę. Nadciąga huragan. Czynniki rejestrują stały wzrost zagrożenia. W tej chwili osiąga czwarty stopień w skali Saffira-Simpsona. Może być niebezpiecznie. Autokar zaraz odjeżdża, proszę natychmiast kierować się do wyjścia. Odszedł pospiesznie. Z niechęcią podnieśliśmy się z ławki. Młodzi się ociągali. Jakby wyparowała z nich cała energia.

– Hej, Einsteinie, pospiesz się – zawołałam.

– Mam na imię Emil – odpowiedział urażony.

– A poza tym, to co tutaj widzimy przeczy rozsądkowi. Czy kryzys energetyczny aż tak wpłynął na cywilizację techniczną? To niemożliwe, żeby ludzie zatrzymali się na tym etapie rozwoju. Niemożliwe, żeby nic nie zrobili dla klimatu i doprowadzili do tego wszystkiego.

– Może nie było tak, że nie zrobili nic. Może coś robili, ale to było za mało – zasugerowała dziewczyna.

– Może chcieli znaleźć złoty środek, czyli zrobić coś dla klimatu, ale tak, by jednocześnie z niczego nie rezygnować.

– Myślę, że możesz mieć rację – zasugerowałam.

– Przekonanie, że stoimy ponad prawami natury mogło ludzi zgubić. W skali ewolucyjnej istniejemy dopiero chwilę, a tworzone przez nas zagrożenia odcisną piętno na najbliższe setki, tysiące lat… Tak dyskutując, doszliśmy do wyjścia. Naszego autokaru nigdzie nie było.

– Może czekają na nas na zewnątrz? – zasugerowała dziewczyna. Jak tylko przekroczyliśmy bramę, ta zaczęła się gwałtowanie zamykać. W oddali zamajaczyły nam światła autokaru.

– No, pięknie. Odjechali bez nas. Na empatię człowiek w tych czasach na pewno nie może liczyć – stwierdziłam.

Staliśmy bezradnie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zerwał się gwałtowny wiatr. Najwyraźniej prognozy zaczęły się sprawdzać. Pogoda zmieniła się w jednej chwili. Na horyzoncie ukazały się czarne, złowrogie chmury. Przeszedł mnie dreszcz. Przypomniało mi się, że przewodnik wspominał coś o schronie, ale gdzie go mieliśmy szukać na tym pustkowiu. Zaczęłam dobijać się do zamkniętej bramy. Brak odzewu. Pewnie teraz mobilizują siły przed huraganem i gdzieś mają zbłąkanych turystów. Jak sama nazwa wskazywała, Enklawa była enklawą, ale wyłącznie dla swoich bogatych mieszkańców.

– Chodźmy wzdłuż muru. Może gdzieś jest jakiś wyłom, w którym będzie można się schronić – zaproponowałam. Czułam się okropnie. Nie dość, że ich tu ściągnęłam, to jeszcze narażam na niebezpieczeństwo. Poczułam na twarzy pierwsze krople deszczu. Był kwaśny. Oni też to poczuli.

– Obecność dwutlenku azotu w powietrzu zawierającym dwutlenek siarki przyczynia się do zwiększenia ilości kwasu siarkowego w kwaśnym deszczu… – zaczął Einstein.

– Zamknij się! Lepiej wymyśl, co mamy zrobić, bo zaraz nas zmiecie z powierzchni! – wydarłam się, próbując przekrzyczeć deszcz i wiatr. Patrzył na mnie jak bezradne dziecko. Bo przecież był dzieckiem! Czego ja w ogóle od niego oczekiwałam? Przykucnęliśmy pod murem, bo ściana deszczu ograniczała widoczność, a wiatr uniemożliwiał postawienie kroku. Niebo przecięła błyskawica. Raz, dwa, trzy… Grzmot. Epicentrum było blisko. Zacisnęłam mocno oczy. Tak bardzo pragnęłam poczuć znajome mrowienie w palcach! To był dla nas jedyny ratunek. Pomyślałam o tym wszystkim, co zostawiłam „po drugiej stronie lustra”. O rodzicach. O przyjaciołach. O moim psie, którego przygarnęłam ze schroniska. O ukochanych Karkonoszach. O wakacjach nad Bałtykiem. Tak bardzo tęskniłam do tego świata. Tak bardzo! Raczej wyczułam niż usłyszałam, że dziewczyna płacze. Chciałam przysunąć się i objąć ją pocieszająco, ale nagle poczułam wyjątkowo silny podmuch wiatru. Wbiłam paznokcie w ziemię. Jak przez mgłę zobaczyłam, że dziewczyna i chłopak unoszą się jak bezwładne szmaciane lalki. Znikają w wirze wiatru i deszczu. Nie wiedziałam, czy to znowu moja wyobraźnia płata mi figle, czy to zdarzyło się naprawdę. Spojrzałam w bok z nadzieją, że przez ścianę deszczu zobaczę skulone postacie. Nie było nikogo. Moje serce się zatrzymało. Świat się zatrzymał.


Otworzyłam oczy. Usłyszałam huk. Ale nie wiatru czy deszczu, lecz dźwięk oklasków. Stałam z mikrofonem w ręce. Serce waliło mi jak oszalałe, krew buzowała w skroniach. Mijały sekundy, a ja nadal nie wiedziałam, gdzie jestem. Po chwili do mnie dotarło. Udało się!!! Wróciłam!!! Ale, czy oni… Spojrzałam na pierwszy rząd krzeseł. Einstein siedział tam, gdzie przedtem. Twarz miał białą jak kreda. Po jego czole spływały wielkie krople. Potu? Deszczu? Nasze spojrzenia spotkały się. On wiedział. Pamiętał. Po plecach przeszły mi ciarki. Dziewczyny nie było. Wpatrywałam się intensywnie w puste miejsce, jakby to miało sprawić, że zaraz zmaterializuje się na krześle. Ale nic takiego się nie stało.

– Pani doktor… – zaniepokojony nauczyciel lekko dotknął mojego ramienia. Uświadomiłam sobie, że wszyscy się na mnie patrzą. Od dłuższej chwili panowała cisza. Chyba wypadało coś powiedzieć.

– Czy… Czy są jakieś pytania? – wydukałam ze ściśniętym gardłem. Einstein podniósł szybko rękę. Wahałam się, czy udzielić mu głosu, ale nie miałam wyjścia.

– Dobrze, to może Ein… Emil. Słuchamy cię. Podszedł i wyjął mi z ręki mikrofon. Zamiast zadawać pytania, zaczął przemawiać z wielkim zaangażowaniem. Mówił o tym, jak będzie wyglądać świat za sto lat, gdy teraz staniemy w miejscu i nie zrozumiemy wreszcie, że sprawy klimatu powinny stać się priorytetem dla każdego z nas. To nas dotyczy bezpośrednio. Cała planeta krzyczy, a nikt tego nie słucha. Kilkadziesiąt procent wyrzuconego przez nas do atmosfery dwutlenku węgla pozostanie w niej na tysiące lat. A to prowadzi do zmian „na zawsze”… Nagle uwierzyłam, że może się udać, że Enklawa nie będzie tylko małym punktem na Ziemi, lecz to Ziemia stanie się Enklawą. Zrozumiałam, że świat właśnie zyskał prawdziwego wojownika, dla którego ochrona klimatu zawsze będzie na pierwszym miejscu, a takich ludzi jest dużo więcej. Tylko…Tylko dlaczego stało się to kosztem życia niewinnej dziewczyny? Czy to jest znak, jak wiele będzie trzeba poświęcić, aby uratować Ziemię? A może to znak, jak wiele stracimy, jeśli nie podejmiemy teraz odpowiednich działań? To wszystko zaczęło mnie przerastać. Czułam łzy napływające do oczu. Świat zaczął się rozmazywać. Niewyraźnie zobaczyłam, że otwierają się drzwi sali gimnastycznej. Zamajaczyła w nich postać w jasnym ubraniu. Do mojej świadomości dotarły jeszcze ostatnie słowa płomiennej przemowy Emila:

– …. pamiętajcie, że żyjemy w najlepszym możliwym świecie. Lepszego już nie będzie. Uratujmy go!


CC-BY-SA Agata Misiak 2020