“Naukowe Aspekty Pacyficznej Apokalipsy” – Octavia Cade

STRESZCZENIE

Od założenia czasopisma przez Annę minęło dziesięć lat. Jedenaście od apokalipsy, a ona patrząc w przeszłość śmiała się – bawiły ją nie poniesione straty, tylko prawdziwa niedorzeczność myśli, która, tak krótko po Armagedonie, zadecydowała o tym, że wydawnictwo akademickie stanowi fundamentalną część odrodzenia.

– Wówczas nie wydawało się to tak śmieszne. – stwierdziła. Właśnie obchodzili dziesięciolecie i był to ich numer retrospektywny. Naukowcy z całego kraju wsłuchiwali się. Łączyły ich ze sobą więzi radia i prac w terenie.

– Właśnie, że tak. – Odpowiedziała Mo, spędzająca lato w Laboratorium Morskim Portobello wraz z Anną. – Ale miałaś tylko piętnaście lat i wszystkim nam było ciebie żal.

– Nieprawda!

– Chciałabyś przeprowadzić ankietę? – Spytała Mo. – Taką cię poznaliśmy, piętnastoletnią i niewidomą, no i współczuliśmy ci. Przez około dziesięć sekund, potem się zaciekawiliśmy.

W laboratorium znajdowało się mnóstwo starych czasopism naukowych, podobnie jak w bibliotece uniwersyteckiej po drugiej stronie przystani. Nie starczało naukowców do przeczytania ich wszystkich, a już na pewno nie do zapełnienia – nawet w kraju, który w danym momencie składał się głównie z naukowców, dwustu prowadzących odległe badania terenowe na oceanie i na Antarktydzie gdy na ziemię spadła plaga. Dla osób wyszkolonych w publikowaniu danych brak takiej sposobności stanowił kolejną z licznych doświadczonych strat.

– Słyszałam, jak wszyscy się dąsacie i smucicie – powiedziała Anna – Słyszałam to wyraźnie.

Nie mogła zrobić nic z innymi poniesionymi przez nich stratami, podobnie jak ze swoimi, będąc ostatnią członkinią swej rodziny pozostałą przy życiu, porzuconą w uniwersyteckim laboratorium badawczym na odległym półwyspie. Przez jakiś czas wydawało jej się, że tylko ona się ostała, sama na świecie, i chociaż wcześniej niespecjalnie interesowała się nauką, to czysta nuda i dostępność sprzętu skłoniły ją do przeprowadzania własnych eksperymentów, na brzegu morza, gdzie notowała rosnące poziomy powracających na te tereny skorupiaków.

– O mały włos a rzucałabym w ciebie małżami – Wspominała, na co odpowiedział jej gniewny dźwięk z radia:

– Nie „brakowało”, tylko faktycznie we mnie rzucałaś. – Odrzekł głos z sanktuarium Karori w Wellington, oddalony o pół kraju od niej. – Jednym mnie nawet skaleczyłaś, gówniaro. – Pomimo tych słów, w tym głosie rozbrzmiewał śmiech.

– Jak ty się zwracasz do swojej szanownej redaktorki? – Odparła Anna – Poza tym, należało ci się.

Przy całym swym marudzeniu, jej obiekt docinek był pierwszą osobą, która wyraziła wsparcie, gdy po raz pierwszy wyszła do reszty z pomysłem prowadzenia czasopisma.

– W każdym razie – kontynuowała – Minęło już dziesięć lat. Ci z was, którzy nie byli naukowcami, teraz nimi są. Nawet, jeśli jest to praca naukowa na część etatu, to nadal się liczy. Ci z was, którzy wówczas nie zajmowali się ptakami, dziś są już „ptakologami”.

– Ja zostałam przy gadach! –nadeszła odpowiedź z Southland, gdzie miejscowa ekspertka od hatterii wyrywała sobie włosy, próbując skłonić obojętne stworzenia do rozmnażania się.

– Ja nadal jestem botanikiem. – Podkreślił trzeci głos, o którym Anna wiedziała, że znajduje się na Wyspach Chatham, i strzela do każdego dzikiego zwierzęcia próbującego choćby spróbować nadepnąć na jego cenne niezapominajki.

– A ja wciąż badam te cholerne skorupiaki – Powiedziała Anna. – Wiesz, o czym mówię.

– Tak, tak. Właśnie trzyma na kolanach pisklę albatrosa. – Opisała słuchającym Mo. – Weź go trąć, Ann, niech zakwacze.

– Nie zwracaj na nią uwagi, maluszku. – Przemówiła do pisklęcia Anna, przytulając je do siebie. Było ono sierotą, zabraną z kolonii w rezerwacie Taiaroa Head, niedaleko laboratorium. Ptak mimo to kwęknął i kłapnął dziobem. Zmienił się diametralnie na lepsze, ze smutnej, drżącej kupki pierza, którą Mo oddała jej pod opiekę niecałe dwa tygodnie wcześniej.

Po czym obficie zwymiotował na nią na wpół przetrawionymi rybami.

– To miała być podniosła chwila. – Westchnęła, próbując nie dać innym usłyszeć, że jej samej zaczęło się cofać. – Miał to być nasz numer retrospektywny, abyśmy wspólnie spojrzeli wstecz i podziwiali jak daleko zaszliśmy!

– W dzisiejszych czasach publikowanie ma w sobie mało dostojności. – Odpowiedziała Mo. – Dajcie nam chwilkę, idę po szmatkę.

Po czym dostojny numer retrospektywny został przełożony na dziesięć minut później, zaś w tym czasie naukowcy z całego kraju dyskutowali nad tym, czy wymiociny albatrosa cuchną gorzej niż oddech foki.

(ogólny konsensus brzmiał, że nie).

WSTĘP

Jeśli faktycznie można było uznać, że wydawnictwo akademickie stało się mniej dostojne, to należało też przyznać, że stało się również bardziej interaktywne.

– Myślę, że dla wielu z nas był to sposób na wytrwanie. – Stwierdziła Mel. Przybyła z Australii, z niewielkiej stacji badawczej na Rafie. Rozstała się z córką, która pozostawszy na głównym kontynencie zmarła na plagę, a także z mężem, którego nie dosięgła choroba, gdyż wraz z nią znajdował się na stacji. Zamknął się w sobie i zapragnął przepracować żałobę po swojemu, trwając w odosobnieniu.

– Poświęcasz tak dużo siebie dzieciom. Po czym giną, i nie zostaje ci nic innego niż żyć dalej, tak jakby przyszłość nie stała się nagle czymś tak gołym i beznadziejnym, i nie pozostało już nic z ciebie co mogłoby ją przeżyć. To wszystko wydawało się takie bezsensowne.

– Nie chcę powiedzieć, że zapełniam tym pustkę, bo to nieprawda. Nauka nigdy nie stanie się dla mnie tym, czym była Sarah. Ale to jednak coś, co kochałam, nawet, jeśli inną miłością, to znalazłam w tym jakieś pocieszenie. Wiedzę, że coś, co potrafię, jakiś mój wkład, przetrwa. Nawet, jeśli to tylko słowa skryte w jakiejś odległej teczce. Wiem, że to brzmi jak czyste ego. Być może tak jest. Ale umiem z tym żyć. Jest to też, wydaje mi się… Użyłam słowa „wkład”, i chyba o to właśnie chodzi. Chcę wiedzieć, że nadal mogę dać coś wartościowego przyszłości. Ponieważ jakaś przyszłość nastąpi. Teraz w to wierzę.

Apokalipsa przyniosła ze sobą śmierć, było to nieuniknione, jednak na wskroś dotknęła ich świadomość, że śmierć ponieśli nie tylko ludzie. Zabrakło żywych by choćby spróbować pogrzebać wszystkich zmarłych, zaś szczury i głodujące zwierzęta domowe zaczęły jeść i polować by przetrwać. Aotearoa to delikatny ekosystem, od zawsze, od kiedy ludzie po raz pierwszy zachwiali jego równowagą. Wszystkie te niewielkie endemiczne stworzenia… szczególnie ptaki, umierające w jajach i gniazdach. Tak wiele gatunków skuliło się na ekologicznych wyspach, ich liczebność spadała do zera i nie było już nikogo, kto by je ochronił. Kiedy do tego doszło, liczyła się już tylko jedna nauka, a była to nauka oparta na nadziei i miłości. Nadziei na przyszłość, miłości do teraźniejszości.

– To była, kurwa, przekora, nie zapomnijcie o tym. – Powiedziała Mo. Ona i jej siostra Minnie w poprzednim życiu pracowały jako biolożki morskie, pomimo, iż teraz większość czasu spędzały na ekologicznym odzysku, tak jak oni wszyscy. – Pamiętam jak szłam przez Taiaroa Heads i czułam ten zajebisty żal do tych przeklętych albatrosów za to tylko, że żyły. Jak śmiały, kiedy tak wielu innym stworzeniom się to nie udało? Pamiętam, jak patrzyłam na stłuczone jaja i puste gniazda. Weszłam wtedy na stację i rozejrzałam się, i zobaczyłam artykuł przypięty do tablicy ogłoszeń. Nie wiedziałam, że albatrosy mogą zostać pożarte żywcem przez myszy wciąż siedząc w gnieździe, ponieważ nie chcą opuścić jaj. Pamiętam, że po prostu ryczałam. Wyłam, jak małe dziecko, jakby albatrosy cokolwiek dla mnie znaczyły, jakbym poświęciła myślom o nich choćby minutę.

Następnego dnia wróciła z pułapkami, z narzędziami wziętymi z laboratorium, by załatać niszczejące fragmenty ogrodzenia. Przyszła też następnego dnia, a potem kolejnego, wściekła na świat i utyskująca na pozostałych przy życiu, że nie są skłonni iść wraz z nią.

– Aż ktoś to zrobił. – Wspomniała.

– A ty mnie nie chciałaś. – Powiedziała Anna. – I niezbyt uprzejmie dałaś mi o tym znać. Powiedziałaś, że do niczego się nie nadam, że tylko dołożę ci obowiązku zajmowania się mną. Po czym i tak mnie ze sobą zabrałaś, z poczucia winy.

– Namąciła trochę wody. – Opowiadała Mo, tę samą historię, którą słyszeli już kolejny raz, czerpiąc z przytaczania jej niemałą satysfakcję. – Powiedziała „ty posprawdzaj pułapki a ja pozbieram ciała”. No to zabrałam ją w górę i w dół tego pieprzonego zbocza. Napełniała worki szczurami, martwymi oposami, kilkoma dzikimi kotami. Powiedziała tylko, że jeśli przeciągniemy dla niej liny wzdłuż szlaku, to też będzie mogła stawiać pułapki i będziemy pracować szybciej.

Zawstydziła tym resztę, gdy zobaczyli, jak przyszłość wychodzi i odnajduje się, a oni nie stanowią jej części. Dlatego postanowili zostać jej częścią, i tym samym dali sobie przyszłość.

METODY

– Kiedy wam tłumaczyłam naszą robotę, to właśnie wtedy, po raz pierwszy, wpadłam na ten pomysł. – Wspominała Anna. – O czasopiśmie. Nie mogłam tego odpuścić.

Pierwszy artykuł pierwszego numeru zapowiedziała piosenką. „Whaling”, którą znał każdy, a która przywoływała uśmiech na ich twarzach i zachęcała do wspólnego śpiewania. Nie była tak naprawdę o wielorybach, tekst opowiadał o wytrwaniu, odwadze i znajdowaniu miłości. Każde z nich, z południowego i północnego krańca kraju, połączone sieciami skleconymi przez dwójkę ocalałych inżynierów, mogło się nawzajem usłyszeć. Anna pomyślała, że wśród ich różnych potrzeb nie została przyćmiona potrzeba więzi, i ona najlepiej zdawała sobie sprawę z tego, jak wiele znaczyć może dźwięk cudzego głosu. Wierzyła, że przyszłość pracy akademickiej przybierze formę dźwiękową. Zbyt wielka była historia strat, za silna potrzeba pilnego kontaktu, by słowo pisane miało wystarczyć. Gdy skończyli śpiewać, przedstawiła Minnie, która opowiadała o śledzeniu tras migracyjnych żarłaczy białych.

–Jej siostra pracuje nad kontynuacją artykułu, która okaże się w niedalekiej przyszłości. – Powiedziała Anna. – Więc zapraszamy przed odbiorniki!

W pierwszym tekście zawarła zarówno wspomnienia jak i metody badawcze. Objaśnienia dla osób inteligentnych, z których większość jednak nie wiedziała nic o rekinach. Znalazły się w nim proste słowa i żarty.

Minnie wcześniej przeczytała Annie szkic, coś pasującego do staro-światowych czasopism, i dostrzegła sceptycyzm na jej twarzy, a także nudę.

– Brzmisz trochę jak palant. – Powiedziała Anna. Jakbyś była nadęta, znaczy się, bardzo nadęta. Czy nie mogłabyś udawać, że jesteś na przykład w pubie?

Nastała chwila ciszy, ale potem usłyszała w głosie Minnie uśmiech.

– Ernest Rutherford powiadał, że jeśli nie jesteś w stanie wytłumaczyć swojego badania dziewczynie przy barze, to musisz opracować lepsze badanie. – Powiedziała.

Tamtej nocy wszyscy stali się dziewczynami przy barze.

Później zaczęły padać pytania. Od geologów, od astronomów. Od osób, które spędziły życie przy amfirytach lamparcich i rozgwiazdach. Od osób na wyspach i za ogrodzeniami, od tych, którzy w życiu nie widzieli rekina. Rozmowa zeszła z tematu. Rozgałęziała się i zawracała na tory. Kłócili się między sobą, wymieniali sugestiami, czasem głupimi, a czasem nie, niemniej byli zaangażowani – pomyślała Anna. W swych kłótniach brzmieli, jakby byli szczęśliwi, jakby się dobrze bawili. Brali udział w burzach mózgu na temat dalszych prac, nie ujmując niczego potrzebom ptaków, które coraz wyraźniej wyrastały na główny obiekt działań związanych z odbudową. Wszystko to zarejestrowała. Miała pojawić się transkrypcja, i miejsce do dodania tabel i wykresów w razie potrzeby, ale samo nagranie, interakcje i ekscytacja, śpiew i wspólny smutek… to one były artykułem.

Od razu zebrała się lista ochotników chętnych do pracy przy kolejnych numerach.

– Twoja kolej. – Powiedziała Minnie, pod nosem. – Może drugi artykuł dotyczyć będzie odchowywania piskląt, ale tematem pierwszego będą małże.

– Właśnie tak wyobrażałam sobie czasopismo akademickie po apokalipsie. – Wyznała Anna, dziesięć lat później. Wychodzenie do innych, wychodzenie na przód. Coś, co mogłoby przywrócić światu ciekawość i zachwyt.

– Właśnie tym powinny były być zawsze. – Powiedziała Mo.

REZULTATY

Martin znajdował się w Fiordlandzie, na Wyspie Resolution, w towarzystwie kakapo. Jego głos był powolny, staranny. W jego wypowiedzi nie brakowało pauz, ale apokalipsa nauczyła ich szacunku do ciszy.

– Żaden był ze mnie pisarz. – Opowiadał. – Wiecie, za dzieciaka miałem dysleksję. Przebrnąłem przez uniwerek dzięki ostremu zawzięciu się i porządnej pracy praktycznej. Nigdy nie myślałem, że zostanę badaczem, wrzucę coś do czasopisma. Pamiętam, jak pomyślałem sobie, gdy Anna to wszystko omawiała, że to w życiu się nie uda. Ale postanowiłem i tak się przysłuchać. Tak naprawdę nie z powodu treści – przepraszam. Wiem, że macie teraz wszyscy ubaw. Naprawdę odwalamy tu kawał dobrej roboty, ale pamiętam, jak jeszcze w szkole pomyślałem sobie, że robota tych wszystkich badaczy też musiała być dobra, zanim dopadły ją czasopisma naukowe. I zostało z niej wyssane całe życie.

– To całkiem zabawne. Umiałem sobie wyłącznie wyobrazić, że tu będzie tak samo. Że zaczniemy od pisania artykułów i będzie tak jak wcześniej, a ja będę przysłuchiwał się jak ktoś czyta na głos, czyta na głos wszystkie te stare papiery. A ja bym tego słuchał, przysięgam, ale przede wszystkim dlatego, że przez tak długi czas nie było kogo słuchać. Wtedy oprócz mnie na Resolution nie było nikogo. Tylko ja i pies, i on był świetnym kolegą, ale oddałbym rękę żeby po prostu kogoś usłyszeć. Kogokolwiek. Żeby wiedzieć, że nie zostałem sam. Więc i tak bym słuchał, ale okazało się, że natrafiłem na coś innego niż sobie wyobrażałem, i ta inność wyszła zajebiście szybko. I chciałbym tylko powiedzieć: nie cieszą mnie powody dla których tak się stało, ale cieszę się, że się stało.

Przez pierwsze cztery lata Martin nie udzielał się w czasopiśmie, ale od kiedy zaczął, dołożył od siebie pięć artykułów.

– I pracuję nad szóstym. – Zapowiedział.

Martin nie był jedynym, który zwlekał z prezentowaniem. Keith również przez pierwszych kilka lat nie brał udziału. Ledwo dawał radę słuchać.

– Zepsułem radio. – Powiedział. – Wiecie, wcześniej. – To było stare wyznanie, ale wciąż przyprawiało ich o dreszcze; stanowiło przypomnienie dla ocalałych o samotności, która w pewnym momencie omal nie okaleczyła ich wszystkich. – Byłem tak głęboko przekonany, że tylko ja się ostałem, na środku oceanu, sam z wodorostami. – Tak się przez jakiś czas przedstawiał: Wodorost. Ten przydomek pozwalał mu zachować dystans od tego, czym był – człowiekiem, i to cierpiącym. – Tyle czasu minęło mi na nasłuchiwaniu odpowiedzi, które nigdy nie nadeszły. Wpadałem przez to w obłęd. Więc je zepsułem, żeby nie mieć już powodu by przed nim ślęczeć z nadzieją. – Ciężko mu było powrócić do społeczeństwa. – Zawsze się spodziewałem, że znowu mi zostanie zabrane. – Powiedział. – Nawet, gdy już naprawiłem radio. Ledwie mogłem znieść słuchanie was. Robiło mi się od tego słabo. Gdy Anna zaczęła gadać o czasopiśmie, obrzygałem całą burtę. Wiecie, ja miałem te wszystkie badania. Nawet, gdy wydawało mi się, że nikt już nie pozostał przy życiu, zachowałem je, siłą nawyku , ponieważ bałem się, że nie będę miał co robić. I wiedziałem, że kiedyś będę musiał w końcu napisać artykuł, ponieważ na co mi była ta cała wiedza, którą zebrałem, jeśli miałem się nią nie podzielić? Ale czasopismo, kiedy już powstało, było takie inne, i była to kolejna różnica, i ciągle budziłem się w nocy zastanawiając się, czy kiedy go zaprezentuję, to czy padnie jakaś odpowiedź. Jeśli obudzę się w środku nocy i zdam sobie sprawę, że czytam do nikogo. Że oszalałem i wszystkich was sobie wyobraziłem.

Nie mieściło mu się w głowie, że da radę to zrobić. Wyznał wszystkim swoje słabości, o tym jak papiery drżały mu w dłoniach gdy próbował je przeczytać, o tym jak przy mówieniu zaciskało mu się gardło. W końcu, naukowcy z całego kraju, przeczytali mu je za niego. Podzielili się po akapicie, czytali mu na głos jego prace w długim, współodczuwającym łańcuchu, a on siedział w swej łodzi i łkał na dźwięk ich głosów.

– Trzy lata zajęło mi potem nabranie sił bym sam przebrnął przez tekst. – Wyznał. – Nigdy wam jeszcze nie mówiłem jak bardzo jestem wam wszystkim wdzięczny. Ale byłem. Tak bardzo wdzięczny.

DYSKUSJA

– Chciałam dać wam coś, co kochaliście. – Powiedziała Anna, opisując przyjście czasopisma na świat. – I chciałam być częścią tego, co kochacie. – Ponieważ, tak naprawdę, nie była. Przynajmniej nie od razu. – Byłam tak naprawdę dzieciakiem. – Stwierdziła. – Bawiącym się w naukę by zabić czas. Byłam z siebie taka zadowolona, że udało mi się sklecić ten mały eksperyment, ale wy wszyscy zaczęliście się zlatywać, prawdziwi naukowcy, posiadający wykształcenie i powołanie, a wśród was ja, wygłupiająca się, i gdyby nie spadła na nas apokalipsa, to nigdy by nawet mi się nie śniło, że to akurat nauce poświęcę swoje życie. Sprawialiście, że czułam się głupia. Głupia smarkula, bujająca w obłokach.

– Nigdy nie uważaliśmy cię za głupią. – Mo jej przerwała, na co Anna machnęła ręką.

– Wiem. – Odpowiedziała. – Nie pomyśleliście tak i nie chcieliście, bym tak pomyślała. Nikogo nie obwiniam. Wiecie, to było takie… onieśmielające? Kolejna rzecz w tym całym natłoku. Po prostu wszyscy wydawaliście się tacy zdolni. Nie dlatego, że byłam niewidoma. I obeszłam to jakoś, utrzymałam się przy życiu, zaczęłam na własną rękę parać się nauką. Też byłam zdolna. Po prostu byłam młoda. Niewiele o was wszystkich wiedziałam. Wy poszliście na uniwerek, ale ja nie. I ten pomysł wydawał się po prostu taki niedorzeczny, to czasopismo. I nawet nie wiedziałam jak coś takiego zebrać do kupy. Ale w laboratorium mieliśmy małą biblioteczkę, więc zaczęłam przekopywać się przez stare wydania. I wtedy właśnie to do mnie dotarło.

– Wy to odbieracie inaczej. Wy czytacie o nauce, ja o niej słuchałam. Zdejmowałam losowe numery z półek i skanowałam je na swój laptop, a potem słuchałam. Nie było w tym rytmu. Słowa były tak brzydkie, zdania takie niezdarne. A i tak nie rozumiałam nawet połowy. – Kręciła się za ocalałymi naukowcami, błagając ich o definicje. – Pamiętam, że to wydawało mi się celowo stworzone tak, by ludzi trzymać z daleka. Część z was próbowała mi tłumaczyć potrzebę istnienia tych wymyślnych słów. Żargon. Wiem. Chodzi o zrozumiałość i tak dalej. Ale te wszystkie artykuły, których słuchałam… Nie były zrozumiałe.

– To wszystko zdawało się takie zamknięte. Pamiętam… – Powiedziała – … Jak którejś nocy leżałam w łóżku i stwierdziłam, że wszystkie te niezdarne, paskudne wyrażenia mogłyby naprawdę stać się przyszłością literatury tego kraju. Była to wstrętna myśl, przysięgam, ale wówczas wszyscy widzieliśmy świat w ciemnych barwach. Chodzi o to, że byliście, przynajmniej większość z was, naukowcami, i przemknęła mi przez głowę myśl, że „jeśli stworzę to czasopismo, to tak właśnie będą pisać. I nie pojawi się zachęta do zmian, lub by pisać inaczej, ponieważ tylko taki sposób znają i wokół nie ma nikogo innego, nikogo kto nie byłby taki jak oni, dla kogo warto byłoby pisać inaczej”.

– Cóż – dodała – oprócz mnie.

– No więc postanowiłaś, że po prostu zmienisz tradycję. – Podsumowała Mo, śmiejąc się, częściowo z przyjemności a częściowo ze starego niedowierzania. – Zmienić cały język specjalistyczny, kod. Nie wystarczało ci, że zaczniesz wydawać, zamierzałaś skłonić nas byśmy też zaczęli publikować inaczej.

– Nie dostrzegaliście tego, że można inaczej, bo wszyscy utknęliście w rutynie. – Stwierdziła Anna. – Ale nie, nie zamierzałam słuchać tych brzydkich, nudnych pierdów do końca życia.

– Powiedziałam, że te czasopisma nie były zrozumiałe. Ale one przestały również być czymś, czego słuchało się z przyjemnością – o ile faktycznie kiedyś ktokolwiek czerpał z tego przyjemność. I zastanawiałam się, no cóż, czemu coś błyskotliwego i użytecznego nie miałoby być też atrakcyjne? Czemu musiało być w tym tyle dystansu, a tak mało uczuć – czemu dobierano słowa tak, by pozbyć się emocji? Każde z was kochało swoją pracę. Wiem o tym, słyszałam, jak o niej opowiadacie. – O nauce, którą się zajmowali, o tym jak nie wiedzieli jak żyć dalej po apokalipsie, jeśli nie zostało nic innego, czym powinni się zająć. – I wiecie co, żadne z was nigdy nie przyznało się, że lubi te artykuły pisać, ani też czytać. To po prostu trzeba było robić.

– Tylko tak można było zdobyć granty albo zatrudnienie. Ciągła, desperacka presja by wciąż tworzyć. – Wspominała Mo. – Albo publikujesz, albo giniesz.

– Cóż, mi się ginięcie przejadło. – Powiedziała Anna. – Nie potrzebowaliśmy języka naukowego, który zabiłby społeczność. Potrzebowaliśmy takiego, który by ją zjednał. I wiedziałam, że jeśli miałam zacząć to czasopismo, to przy naszym tak szerokim rozproszeniu, musiałoby ono mieć formę dźwiękową. Ze względu na tę więź, o której mówił Keith, i Martin. Wiedziałam też, że jeśli będziecie musieli tego słuchać, tak jak ja, jeżeli będziecie musieli doświadczać tego tak jak ja, to wtedy też usłyszycie te problemy.

To właśnie omawianie tych problemów, i znajdowanie sposobów by je obejść, stworzyło fundament większej dostępności.

– Wkrótce będzie trzeba jeszcze bardziej skupić się na dostępności. – Zapowiedziała Anna. – Przekazuję głos Darze. Dla przypomnienia, ona znajduje się w sanktuarium Orokonui.

– Czołem – Przywitała się Dara. – Dziękuję za wasz czas. Zdaję sobie sprawę z tego, że my tu mieliśmy świętować, ale mierzę się z pewnym problemem, a że jest on nieco „na temat”, to Anna powiedziała, bym się nie krępowała. Nie da się tego owinąć w bawełnę, fakt jest taki, że tracę słuch. Chciałabym móc powiedzieć, że to niespodzianka, ale moja rodzina miała tendencję do głuchnięcia z wiekiem, i jak tylko stuknęła mi sześćdziesiątka to zaczęłam na to czekać. Udało mi się jakoś pozyskać aparaty słuchowe ze szpitala, ale niezbyt mi z nimi wygodnie, plus pozostaje kwestia baterii. Postaram się jakoś kombinować, ale pewnego dnia może to nie wystarczyć. Zastanawiam się więc, jak możemy przystosować funkcjonowanie czasopisma, żebym nie została pominięta.

– Obecnie, oczywiście, zachowujemy cała transkrypcję wszystkich numerów. – Wtrąciła się Anna. – I ze względu na takie elementy jak tabele i mapy okazało się to bardzo przydatne. Posiadamy też oprogramowanie umożliwiające konwersję mowy na tekst, żeby Dara mogła czytać kolejne numery na bieżąco. Ale pomyślałam, że możemy wspólnie pozbierać inne pomysły, sprawdzili co mogłoby zadziałać.

– Cześć Dara, z tej strony Mike, z Tekapo. – Wśród nich znalazła się grupa astronomów, zabranych z Antarktydy, którzy potem dotarli do obserwatorium w centrum Otago, gdzie łączyli dane atmosferyczne z pracą ekologiczną. – Te programy mowa-tekst zadziałają w przypadku słowa mówionego, bez problemu, ale nie poradzą sobie z rzeczami takimi jak muzyka. – Której rola w czasopiśmie rosła. Zazwyczaj każdy numer zawierał piosenki, do których słuchacze mogli podśpiewywać, a czasami co zdolniejsi muzycy wśród ocalałych wprowadzali kawałki instrumentalne zainspirowane ich własną pracą. – Możemy jednak skorzystać z obrazowania fraktalnego, żeby tłumaczyć muzykę na obrazy pojawiające się u ciebie na ekranie. W ten sposób powinnaś móc doświadczyć rytmu i tempa. Kurde, dostaniesz nawet kolory.

– Sama chętnie to zobaczę! – Oświadczyła Mo.

– I pewnie zabrzmi to głupio. – Wtrąciła znajdująca się na Karori Jenna, pracująca u boku tych samych naukowców, w których kiedyś Anna rzucała małżami. – Ale zastanawiałam się ostatnio nad muralami. Na ogrodzeniach jest tyle miejsca, stoi tyle pustych budynków, i jeśli artykuły można zamienić w muzykę, to nie widzę powodu, dla którego nie można by ich zamienić też w sztukę. Jak Boga kocham, chętnie wybrałabym się do Beehive, do starych budynków parlamentu, i zaczęłabym przemieniać tę martwą przestrzeń w coś pożytecznego. W sumie nie mamy już rządu, ale symbole są ważne. Dlaczego mielibyśmy nie pokryć obliczeniami z eksperymentów wnętrza sali obrad? Wiem, że nie byłabyś w stanie ich zobaczyć, Anno, ale sztuka nie musi być wcale dwuwymiarowa.

– Chciałabyś zrobić kolaż z danych liczbowych dotyczących rozmnażania się kiwi?

– A czemu by nie? Czy ktoś nam zabrania zrobić z nauki coś ładnego? I zauważalnego. Czegoś, co można dotknąć.

– Wiecie. – Powiedział Mike. – Miałem kiedyś krewnego rzeźbiarza, zanim, no wiecie… Tworzył te prace, niektóre z nich naprawdę spore, i zdarzało mi się je dla niego skanować, drukować miniatury w 3D. Tak też moglibyśmy zrobić. Szczególnie, jeśli częściowo pokrylibyśmy taki mural czy rzeźbę pismem Braille’a. Chciałbym podkreślić, że nie sugeruję, że powinniśmy zastąpić nasze obecne metody. Ale jakoś je uzupełnić…

– Uzupełnić. – Powtórzyła Anna, powoli. – Moglibyśmy zmienić naukę w galerię, a także w piosenkę.

– Żałujcie, że nie widzicie jej miny. – Zawołała Mo. – Teraz to wam się udało.

WNIOSKI

– No, nie śmiejcie się. – Powiedziała Anna. – Albo co mi tam. Nie wiem. Nie krępujcie się, śmiejcie się jeśli chcecie. Sama się śmieję. To niedorzeczne, ale tak samo było gdy zaczęliśmy. Czytaliśmy sobie nawzajem o nauce, na południku i północy kraju, pokazując środkowy palec apokalipsie. I to zadziałało, i w tym nowym świecie to zdało egzamin, lepiej niż wcześniej. Przystosowaliśmy się. Nic nie wskazuje na to, że przestaniemy się przystosowywać.

– Serio, wyobraźcie to sobie. Co jeśli nasze biblioteki naukowe nie będą już ciasnymi, dusznymi pokoikami na tyłach laboratoriów? Jakby zmieniły się w ogromne, przepastne przestrzenie pełne gramofonów i rzeźb i dźwięków?

– Wypełnione barwami i teksturami. – Dodała Dara. – Gdzieś, gdzie ludzie mogą się bawić.

– To nie zastępstwo. – Powiedziała Anna – To ewolucja. Wybieranie najskuteczniejszych, najlepiej przystosowanych części danego medium i sprawianie, by nam służyły.

– Wiem, że w tym wszystkim chodziło o przetrwanie – Kontynuowała. – Przynajmniej na początku. Ale nie mówię tutaj o fizycznym przetrwaniu… tylko o emocjonalnym, psychologicznym. Czymś, na czym możemy się oprzeć, byśmy mogli chwycić się czegoś, co ceniliśmy. Minęło już ponad dziesięć lat. Musimy zacząć też myśleć o przetrwaniu w kontekście kultury. Nie wystarczy nas do odbudowania całego społeczeństwa. Jeszcze nie. Nadal musimy skupiać się na ekologii, mamy za małą populacje by utrzymywać, na przykład, no nie wiem, baletnice, piekarzy i twórców świeczników.

– Mieszają ci się metafory, Ann. – Wtrąciła Mo.

– Ech, wiesz, o czym mówię. Nauka była moim oparciem, na początku, ale sprawiliście, że ją pokochałam. Ale to za mało. I jeśli dzięki nauce moglibyśmy przywrócić inne rzeczy, na przykład muzea, sztukę i muzykę, to uważam, ponosimy odpowiedzialność – i mamy szansę – by to zrobić.

– W służbie dla przyszłości, dla czegoś innego niż my sami. – Odrzekła Mel, a jej cichy głos niosły fale radiowe, a oni wszyscy rozumieli, że chodziło jej o przyszłość, która została im odebrana.

– Tak – Powiedziała Anna. – I dlatego uważam… kurwa mać! – Zawołała nad odgłosami cofania się pokarmu. – Pieprzony ptak znowu się zrzygał. Gdzie się podziała szmatka?


Tłumaczenie Martyna Łysakiewicz