“Ruiny dawnego świata” – Aleksander Gieszcz

Dziś był ten dzień! Zespół techników i archeologów kopuły, żelbetowego więzienia, bezpiecznego bunkra przed huraganami, powodziami, potokami promieni UV i innymi kataklizmami, wynikami paskudnej przeszłości ludzkości, wręcz drżał
z podniecenia. Wszyscy urodzili się i dorastali wewnątrz, słuchając opowieści rodziców o dawnym, pięknym życiu i wszystkich porzuconych przy ucieczce dobrach. Nie mogli się doczekać pierwszego wyjścia na zewnątrz, by zbadać to, czego satelity nie mogły pokazać i zobaczyć czy ruiny dawnego świata jeszcze się do czegoś nadadzą.

Siedząc przy stoliku w szatni, między strefą mieszkalną a garażem,
Johan Arpad dopijał kawę. Czekali już tylko na niego i chciał się pospieszyć, przez co stał się nieuważny. Omyłkowo, mówiąc jakąś zabawną historię do niecierpliwiących się coraz bardziej współpracowników, machnął ręką, rozlewając przy tym kawę i plamiąc świeżo wypraną konopną koszulę. Odruchowo wstał. Na próżno. Materiał przesiąkł już ciemnobrązową cieczą.

– No do jasnej… – chciał przekląć paskudnie, ale na czas ugryzł się w język i zakończył zdanie syknięciem, nie plugawiąc uszu obecnych. Nie miał czasu na powrót do domu, by się przebrać, więc musiał pogodzić się z nowym, niezbyt pożądanym wzorem na ubraniu. Przyłożył chitynowy kubek do ust i haustem dopił jego ciepławą zawartość.

– Możemy się wreszcie zbierać? – zapytała stojąca bezpośrednio obok niego ze skrzyżowanymi na piersi rękami Klem Mampsi, drgając nogą z poirytowania.

– Tak, czekam już tylko na was – zażartował średnio udanie Johan odwracając się
i wrzucając kubek do recyklera.


Dwa pojazdy wodorowe nie wydając żadnego, oprócz szurania kół, dźwięku opuściły bezpieczeństwo garażu monumentalnego więzienia. Grupa badaczy kierowała się do najbliższego miasta. A przynajmniej tego, co po nim zostało. Satelity ukazywały tylko dachy budynków, zatem prochy “poprzedniej cywilizacji” nie były dobrze zbadane. Bo choć miejsca w kopule było dużo, nigdy nie wystarczająco wiele. Władze szukały nowych rozwiązań. Jednym z nich było ponowne wykorzystanie tego, co kiedyś porzucono i zdecydowali się wysłać ludzi młodych, którzy nigdy nie widzieli świata poza hermetyczną, wielokulturową puszką, by znaleźli nowe zastosowania spuścizny ich przodków.

Dłużące się godziny jazdy umilały im widoki pięknych, grudniowych łąk środkowoeuropejskich. Liczne, zielono-złociste trawy i krzewy, z grubymi, woskowatymi liśćmi utrudniającymi utratę wody oraz wielobarwne mchy zdolne przeżyć najcięższe warunki barwiły krajobraz, którego tłem było jasnoniebieskie, zabójcze niebo. Prawdziwe zdziwienie na badaczy dopiero jednak przyszło, gdy malutkie kształty miasta na horyzoncie, czarne plamy, urosły do rozmiarów małych drzew otoczonych martwą zielenią roślin – świadków i beneficjentów upadku tego świata. Z tej odległości budynki przypominały w wyglądzie makiety z papieru mâché – szkielety wieżowców, ruiny kamienic oraz całe potoki rozpadających się od rdzy samochodów. Obraz w równym stopniu zatrważający, co wspaniały.


Gdy dotarli na miejsce, słońce ledwie ćmiło już na niebie. Grupa ludzi opuściła pojazdy i rozkładała sprzęt. Nie zakładali pełnych skafandrów – temperatura była znośna, a i promieni UV nie padało o tej godzinie za dużo. Noc jednak na tyle osłabiała widoczność, że drogę do wybranych obiektów musieli oświetlać sobie latarkami. Stworzyli przez to niezłe widowisko dla “tłumnie” ciągnących do nich, zaciekawionych zwierząt. Te jednak nie zbliżały się bardziej niż na kilkanaście metrów. Chmarami za to oblepiały ich owady wszelkiej maści.


Do zbadania zlecono im cztery obiecujące miejsca. Podzielili się na dwie grupy, tak by jedni skanowali szpital, a drudzy równocześnie badali kamienne truchło banku. Po szybkim losowaniu słomkami wszędobylskiej trawy, rozdzielili się i zabrali niezbędny sprzęt.

Rozstawiając czujniki, krążyli wewnątrz i wokół obiektów. Najtrudniejsze okazało się wspinanie po ścianach. Gdyby nie liczne okna i płaskie powierzchnie do wbicia haczyków, wiele dachów byłoby nieosiągalnych. Haczyki były jednak ostatecznością. Mieli jak najmniej ingerować w stan budynków. Ich zadanie polegało na skanowaniu. Przerabianiem zajmą się później.

Obydwie grupy kończyły badanie pierwszych budynków, gdy niewidoczne na czarnym niebie chmury zebrały się i zrzuciły pierwsze krople deszczu. Najszybciej zauważyła to Lete Saba, wchodząca po ostatnim odcinku pionowej, pozbawionej okien ściany szpitala. Rzekomy deszcz, którego wcześniej nie miała okazji widzieć, objawił się, jako krople wielkości grochu padające na wizjer maski z noktowizorem i skórę, lekko ją podrażniając.

– Musimy się zwijać – przekazała wszystkim przez kanał ogólny komunikatora maski.

– Co się dzieje? – zapytał ktoś. Nie poznała kto.

– Deszcz. Jajogłowi się pomylili.

– A miała być taka spokojna noc… – sapnęła nieświadomie na kanale ogólnym Alva.

– Chyba mamy większy problem niż deszcz… – wyjąkał niepewnie Troy.

– Co znowu?!

– Spójrzcie na południowy zachód.

Troy nie kłamał. Rzeczywiście południowy zachód, nawet w prawie kompletnych ciemnościach, był niezwykle ciekawy.

– No do jasnej… – zaczął Johan, ale nie dane mu było dokończyć. Zagłuszył go okropny grzmot nadchodzącej burzy, która pojawiła się znikąd. Liczne rozbłyski rozjaśniały szaro-czarne chmury południowego zachodu. Wkrótce uderzył w nich też wiatr, rzucając na boki niezabezpieczonym sprzętem i ludźmi.

Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Przechodzili szkolenie na taką możliwość. Nie mogli liczyć na grupowy powrót do aut. Musieli działać szybko.

– Troy, sprowadź auta! – wykrzyknął prawie nie odzywający się do tej pory Zafar na kanale jego grupy. Nieświadomie przejął dowodzenie nad grupą w szpitalu, a wszyscy się na to milcząco zgodzili. Miał nadzieję, że ktoś w grupie “bankowej” zrobi to samo. – Saba! zbierz niezabezpieczone czujki i sprzęt z zewnątrz, i co sił w nogach pędź do środka! To czego nie dasz rady zebrać, zostaw.

W tym momencie w wieżowiec kilka ulic dalej uderzył piorun, na chwilę rozświetlając swoim zimnym blaskiem okolicę i ogłuszając wszystkich groźnym rykiem. To jednak nie zbiło z tropu Zafara. Uznał, że nawet przyroda im nie przeszkodzi w wykonaniu planu.

– Alva, Emar – krzyknął, jakby chciał zagłuszyć odgłosy burzy. – Zabezpieczamy to, co możemy i szykujemy bezpieczną strefę. Wszyscy którzy mogą, idą do nas. Jeśli nie, schrońcie się gdzie możecie. Nie narażajcie się. Będziecie potrzebni żywi!

Wyłączył mikrofon i zaczął wykonywać własne polecenia. Modlił się,
by inni też to zrobili. I by nic im się nie stało. Nie chciał ich stracić.

Zrzucił na podłogę plecak i wyjął z niego drobniutką, metalową siatkę.
Nie wiedzieli jak zabezpieczone na burzę jest to miejsce, więc sami zrobią sobie klatkę Faradaya. Jeśli inni pamiętali szkolenie, to najpewniej szukali teraz schronienia
o ścianach zdolnych wytrzymać zawalenie konstrukcji, idealnie gdyby znajdowało się pod ziemią.

– Macie jakieś dobre miejsce na schron? – zapytał na kanale prywatnym Alvę i Emara.

– Podziemny parking się nada?

– Tak. Prowadź.


Drużyna w banku, schowawszy się w przestrzeni wcześniej służącej za sejf, oddychała bez masek w oczyszczonym filtrami powietrzu zamkniętego pomieszczenia. Były tu piorunochrony. Nie musieli się przejmować robieniem klatki. Zajmowali się jedynie martwieniem o grupę “szpitalną”. Po kilku ciężkich godzinach oczekiwania Johan nie wytrzymał i zdecydował, że musi sprawdzić, co się dzieje
na zewnątrz. Mimo ryzyka nikt się nie sprzeciwił. Wszyscy zgodnie założyli maski i schowali porozstawiane filtry. Gdy skończyli, Arpad, na sygnał, otworzył wielkie metalowe drzwi wychodzące na lekko oświetlony korytarz.

Zasięg w komunikatorze odzyskał dopiero przy wyjściu.

– Grupa Alfa, słyszycie mnie? – zapytał natychmiast na kanale ogólnym, prosząc
w duchu, by ktoś odpowiedział.

– Dzięki Bogu! – odparł Zafar po chwili. – Co za ulga. Jak nie odpowiadaliście, to już myśleliśmy, żeście tam zginęli. Jesteście cali?

– U nas jest okej. Jak u was?

– Wszyscy cali. Tylko kilka czujek poszło.

Johan szykował się do odpowiedzi, kiedy pozostali członkowie grupy odwrócili jego uwagę, stojąc na zewnątrz i wzdychając z zachwytu tak głośno, że słychać ich było przez maski. Prowadzony ciekawością podszedł zobaczyć, co ich tak zadziwiło i oniemiał.

Zza stojących przed nimi wieżowców i kamienic przebijało się słońce, oświetlając złotymi promieniami ulice, rozjaśniając rośliny i tworząc barwne tęcze. Choć mieli jeszcze robotę do wykonania, o zgrozo, już w kombinezonach, Johan poczuł radość, że jest tutaj teraz. Widząc pierwszy raz w życiu wschód słońca, wypełniła go nadzieja. Cieszył się, że postanowił wspomóc cel reterraformacji domu jego rodziców, zniszczonego przez przodków. Choć miał świadomość, że samemu tego nie zrobi, ba!, że może za jego życia nawet nie zobaczy wyników tych starań,nie miał zamiaru odpuszczać. Bo mimo bycia tylko maleńkim trybikiem, wiedział, że dla maszyny “naprawy świata” potrzebnych jest okropnie dużo takich trybików.


Utwór dostępny jest na licencji Creative Commons CC-BY-SA 4.0