“The Boston Hearth Project” – T. X. Watson

Kolejne Solarpunkowe opowiadanie, które być może zainspiruje Was do stworzenia własnej wizji przyszłości zostało napisane przez T.X. Watson i przetłumaczone przez Martynę Łysakiewicz. Pierwotnie opublikowane było w angielskiej antologii “Sunvault”.


Otrzymano: Śr, 16 Mar 2022 20:17:37 -0400 (EDT)

Temat: Teksty kwalifikacyjne

Cześć Kim,

Piszę w sprawie mojego wniosku, mam do niego kilka pytań. Udało mi się odpowiedzieć na pytanie “Kiedy ostatnio dobrze pracowało Ci się w zespole?”, mam jednak pewne obawy, że jeżeli zawarte w mojej odpowiedzi informacje zostaną upublicznione, to opisane w niej osoby mogą ponieść konsekwencje prawne.

Chcę dołączyć do X.S.U. przede wszystkim ze względu na Wasze szerokie zaangażowanie w aktywizm cyfrowy oraz prawa człowieka, i chcę mieć pewność, że Wasza reputacja znajduje odzwierciedlenie w Waszej polityce administracyjnej.

Dlatego chcę zapytać:

Czy proces kwalifikacyjny jest poufny?

Jak poważnie traktuje się bezpieczeństwo informacyjne w X.S.U.?

Czy po podjęciu decyzji rekrutacyjnej zachowujecie bazę wniosków?

Dziękuję,

Andie Freeman

Zie/Zir

halogen@fmail.com


Otrzymano: Pon, 21 Mar 2022 11:19:06 -0600 (MDT)

Re: Temat: Teksty kwalifikacyjne

Cześć Andie,

Dziękuję za wiadomość. W odpowiedzi na Twoje pytania:

Zgadza się, proces rekrutacyjny jest poufny, zaś nasz zespół ds. ewaluacji otrzymał dokładne zalecenia by nie przekazywać dalej żadnych szczegółów. Co więcej, tożsamości osób należących do zespołu z zasady nie mają żadnego połączenia z wnioskodawcami, przez co nie ma możliwości, aby strona trzecia (np. Sąd) wymusiła na członku zespołu, aby z całkowitą pewnością podał, że otrzymał konkretne informacje z Twojego wniosku. Kwestię poufności traktujemy z najwyższą powagą, zaś konsekwencją naruszenia tej poufności jest zakończenie stosunku pracy.

X.S.U. traktuje bezpieczeństwo informacyjne poważnie. Możliwe jest również też dopasowanie poziomu bezpieczeństwa do Twoich potrzeb, np. poprzez otrzymanie Twojego wniosku za pomocą zaszyfrowanej wiadomości e-mail zamiast poprzez formularz znajdujący się na naszej stronie.

Zazwyczaj przechowujemy pełne wnioski przez pięć lat po ich otrzymaniu. Na Twój wniosek możemy pozbyć się większości Twoich danych i zachować jedynie podstawowy zestaw koniecznych danych informacyjnych oraz naszą decyzję.

Mam nadzieję, że udało mi się odpowiedzieć wyczerpująco na Twoje pytania.

Pozdrawiam serdecznie,

Kim Ellis

kellis@xsu.edu

844-387-6962


Otrzymano: Pon, 21 Mar 2022 16:08:09 -0400 (EDT)

Re: Re: Temat: Teksty kwalifikacyjne

Cześć Kim,

Załączam mój wniosek.

Ogromnie dziękuję,

Andie

Załącznik: 20220314-XSUapp-Andie-Freeman

[skrót]

Pytanie: Kiedy ostatnio dobrze pracowało Ci się w zespole?


W wieku 15 lat udało mi się wygrać moje pierwsze zawody gamingowe. Nie polegały one na grze drużynowej. Większość moich lat nastych minęła mi na rywalizacyjnych rozgrywkach w LiveFire 2190 i szło mi to naprawdę dobrze. W wyniku dotychczasowych osiągnięć w zawodach na poziomie narodowym w roku 2017 zaproszono mnie do rekrutacji do drużyny mającej rywalizować w nowej hybrydowej grze e-sportowej zwanej FREON. Była to gra quasi-alternate-reality z elementami rozwiązywania zagadek oraz strzelanki. W czasie rozgrywki przynajmniej jeden gracz znajdował się na skomplikowanej fizycznej arenie, zaś drugi operował panelem kontrolnym. Gracze na arenie nosili zestawy do gry w rzeczywistości rozszerzonej (zwane F.A.R-kits, skrót od “FREON Augmented Reality”), zaś gracze na panelu operowali wyświetlaczami na FAR-kitach, aby w sposób szczegółowy instruować zespół na arenie jak rozwiązywać pojawiające się problemy. Gracze na panelach zawsze mieli dostęp do większej ilości informacji niż gracze na arenie, dlatego właśnie komunikacja była kluczowa.

W drużynie było nas troje: ja na panelu, na arenie Conrad, cwaniakowaty biały chłopak wybrany ze względu na swoje zdolności gimnastyczne oraz nasz kapitan, Kay St. Anne, która poza graniem w e-sporty zajmowała się aktywizmem na rzecz bezdomnej, queerowej młodzieży w Bostonie.

Zdążyliśmy przez kilka miesięcy poćwiczyć ze sprzętem oraz wziąć udział w kilku rozgrywkach zanim FREON został odwołany nie ukończywszy swojego pierwszego sezonu. Powód: niewystarczająca liczba widzów. Conrad groził firmie pozwem, co dla nas wszystkich było po prostu żenujące. W końcu dał sobie spokój i wrócił do domu.

W tym momencie moja decyzja o roku przerwy w liceum była już podjęta i nieodwołalna, nie było więc dla mnie nic do roboty. Całe szczęście Kay pozwoliła mi u siebie zostać i zająć się wraz z nią aktywizmem, dzięki czemu dziurę w moim CV zarezerwowaną dla “mistrzostw e-sportowych” było czym załatać.

Kay mieszkała w starym, przebudowanym kościele, na którego iglicy znajdował się wiatrak, zaś przed witrażami umieszczono panele fotowoltaiczne. Zawsze mieszkało tam na raz około ośmiu czy dziewięciu osób. Kay wraz z grupą innych gejów z przerobiła piwnicę na hackerspace, pozwoliła również innym wolontariuszom niemal codziennie przygotowywać w kuchni żywność, którą następnie rozdawali potrzebującym. Nas też karmili, ale nie wątpię, że to właśnie Kay płaciła za lwią część składników.

Nasze wspólne działania z Kay do dzisiaj stanowią moje najważniejsze i najbardziej satysfakcjonujące doświadczenia życiowe. Aby rozwinąć, dlaczego, muszę wyjaśnić dwie kwestie:

  1. Liczba osób bezdomnych umierających zimą w Bostonie z roku na rok rosła, szczególnie od kiedy zmiany klimatu poskutkowały coraz bardziej chaotycznymi wahaniami pogody. Miasto nigdy nie było gotowe na ochronę bezdomnych w trakcie wirów polarnych, a sytuacja tylko pogarszała się zamiast poprawiać. Nie budowano nowych ośrodków dla bezdomnych, zaś w ciągu ostatnich pięciu lat zamknięto dwa z tych które już istniały.
  2. Miasto Boston wybudowało i szykowało się do otwarcia nowego budynku mieszkalnego: the Hale Center. Była to piętnastopiętrowa świątynia odrodzenia w stylu art deco, wyposażona w specjalnie zaprojektowany zamknięty ekosystem. W skrócie: miasto zbudowało pierwszej klasy hotel, dzięki któremu przedstawiciele świata biznesu i polityki nie musieliby wychodzić i obcować z prawdziwym miastem. Do dzisiaj stanowi on najwyższej klasy samodzielny Smart Building w Massachusetts.

Stwierdziliśmy, że lepiej posłużyłby jako dach nad głową dla bostońskich bezdomnych, dlatego postanowiliśmy go przejąć.

Jeżeli potrzebujecie potwierdzenia, wpiszcie w Google “Boston Hearth Project”. Spośród ogólnodostępnych źródeł uważam, że najlepiej opisał go na swojej stronie Guardian, jednak sądzę, że wiadomości warto przeczytać tylko po to, by potwierdzić, że faktycznie coś takiego się wydarzyło. Nie znajdziecie mojego imienia w żadnym z tych artykułów, chociaż na stronie the Hearth Project znajduje się moje nazwisko, wymienione wśród wolontariuszy.

Planowaliśmy zrobić to w ten sam sposób w jaki graliśmy we FREON: ja będę sterować panelem i pokieruję swoją drużyną.

Kay już kilka razy zdążyła rozłożyć F.A.R. kity na części i ponownie je poskładać, dzięki czemu na dobrą sprawę wiedziała jak taki zestaw zbudować sama. Skorzystała z AugR, platformy AR-owej z otwartego dostępu, żeby zbudować zestaw dla nas, próbując jak najwierniej oddać obecne w grze interakcje które stworzył FREON.

W ramach tego projektu zarządzała prawdopodobnie trzema czy czterema zespołami, dlatego po wybudowaniu systemu i przed przekazaniem mi dowodzenia planem, zrobiła jeszcze jedną ostatnią rzecz:

Przedstawiła mi Juniper.

Juniper Bern specjalizuje się w “eksploracji miejskiej”, co oznacza, że jak nikt inny zna na włamywaniu się do budynków. (Ona również w tym roku aplikuje do X.S.U., powinniście ją zaprosić. Również fakt, że “umie się włamywać” nie powinien być odbierany na jej niekorzyść).

Jest również traceuse (czyt. zajmuje się parkourem), co oznacza, że jest sprawna i atletyczna w bardziej wszechstronny sposób niż Conrad. Przywyknięcie do tego było zaskakującym wyzwaniem. Kiedy razem trenowaliśmy, wiele czasu zajęło mi zanim udało mi się zacząć zauważać najlepsze sposoby na osiągnięcie celu, co najczęściej oznaczało dostanie się w miejsca, które wydawały się nieosiągalne.

Ćwiczenia z AugR przypominały sterowanie innym ciałem. Udało mi się odkryć nowe granice fizycznych możliwości. Wiem już, jak daleko ramiona Juniper mogą sięgnąć zanim zaczną ją boleć stawy oraz zanim nasze decyzje poskutkują długotrwałym bólem. Wiem jak wysoko może skoczyć i jak miękko może wylądować.

Na dwa dni przed „pokazem” (takiej nazwy używaliśmy na wypadek podsłuchu) przenieśliśmy mój zestaw do pokoju hotelowego znajdującego się na tej samej ulicy co budynek, w którym ja i Juniper czekaliśmy na odpowiedni moment. Pokój sporo kosztował, zaś ta fizyczna bliskość przerażała mnie, jednak konieczny był krótki czas reakcji przez naszą własną, szybko założoną sieć bezprzewodową, która działała dzięki licznym, przenoszącym sygnały pluskwom, które Kay oraz jej znajomi roznieśli po wszystkich mrocznych zakątkach ulicy oraz wokół Hale Center. Moje sygnały musiały docierać do Juniper natychmiast. Opóźnienia w połączeniu mogły kosztować ją nie tylko schwytanie, ale nawet życie.

Tej nocy Juniper ubrała się w połowie jak anioł, w połowie jak szpieg. Jej strój miał barwy granatu i wyciszonej zieleni, dzięki czemu mniej by się wyróżniała w półmroku niż czerń. Strój był luźny, ale niemal całkiem pozbawiony nadmiarowego materiału.

Kupiła mi pasujący ubiór, dzięki czemu wyglądaliśmy jak drużyna. Oczywiście, że został przeze mnie wtedy założony.

Przyłbica, będąca opływowym, szklanym panelem, znajdowała się przy samej twarzy Juniper, naprzeciwko jej oczu. Dzięki technologii opartej na pryzmatach i pokryciu przyłbicy odpowiednią powłoką nie odbijało się od niej światło, zaś oprogramowanie wykrywające twarze miało utrudnione zadanie. Na froncie i z tyłu znajdowały się kamery, dzięki czemu udostępniany mi był pełen, 360-stopniowy obraz wokół jej głowy. Juniper zgoliła swoje długie, czarne włosy na jeża, żeby nie zmniejszać mi widoczności.

Posiadała również kilka innych gadżetów, między innymi:

  • Dwa niemal całkowicie bezgłośne drony z kamerami mniejsze niż jej pierwszy, które przez dwie godziny mogły się wisieć w miejscu, lub przemieszczać się przez pół godziny,
  • Brelok, który wcześniej służył do zdalnego otwierania samochodów, a który został przerobiony tak, by móc bezprzewodowo wysyłać hasła (informatorzy Kay zdobyli kilka gorzej zabezpieczonych haseł od zaprzyjaźnionych lub apatycznych pracowników, dzięki czemu odkryliśmy, że wiele sprzętów w Hale Center dalej posiadało niezmienione, fabryczne hasła).
  • Powłoki na opuszki palców ukrywające odciski, rękawice do wspinaczki, buty sportowe oraz
  • Kapcie z dwucentymetrową warstwą waty dla wyciszenia kroków.

Mój zestaw zawierał ogromny tablet ustawiony w stronę moich kolan, ekran z planem budynku z notatkami o mojej lewej, niezależną od systemu przeglądarkę internetową po prawej stronie (na wypadek, gdyby konieczne było pilne wyszukiwanie – była ona odłączona od systemu AugR, żeby mimo połączenia z Internetem nie mogła zdradzić naszej lokalizacji), środkowy monitor pokazujący mi wszystko, czego potrzebowaliśmy w danym momencie, a także poboczne monitory do zarządzania oknami. W moim wyposażeniu znajdował się również rysik, dwie klawiatury, dwie myszy, zaś nauczenie się odpowiedniego sterowania zajęło mi mnóstwo czasu.

Użyliśmy mojego elektrycznego wózka inwalidzkiego, zazwyczaj wyposażonego w sieć komórkową oraz tablet, jednak odmontowaliśmy je dla bezpieczeństwa. W pobliżu zawsze znajdowały się moje kule, jednak użycie wózka wydawało się rozsądniejsze na tę noc, ponieważ nie mogliśmy ryzykować, że się przeciążę czymkolwiek innym niż skupieniem na misji. Wyłączyliśmy komórki i schowaliśmy je bezpiecznie w mini lodówce.

Hale Center włączono w październiku, zaś tego dnia, kiedy wkroczyliśmy, czyli ósmego listopada, właśnie skończył być meblowany. Data wielkiego otwarcia została wyznaczona na kilka dni później. To była nasza najlepsza, jedyna szansa.

Skończyliśmy rozwieszać plakaty, a zanosiło się na deszcz.

Jeden ze znajomych Kay użył mieszanki klejów do stworzenia plakatu, który wydawał się całkiem zwyczajny, gdy się do rozwieszało, jednak pod wpływem deszczówki spływał pozostawiając po sobie biały, wykreślony jedną linią napis, wcześniej umieszczony w kleju. Następnego dnia rano ogromne plakaty reklamowe w całym mieście miały zamienić się w murale nawołujące do tego, aby “pomóc w okupacji Hale” oraz zapraszające do “schroniska dla bezdomnych w Hale”, wszystko utrzymane w tym samym artystycznym stylu co samo Hale Center, z zachowaniem kilku kluczowych zmian oraz linka do BostonHearthProject.org.

Tym samym nie byłoby drugiej szansy, jeżeli nie byliśmy gotowi na następny dzień bronić Hale przed policją.

Juniper pocałowała mnie w czubek głowy i wyszła z pokoju hotelowego o czwartej nad ranem. O godzinie 4:06 znajdowała się za Hale Center.

Przedostała się przez okno na piątym piętrze, ponieważ okna na czterech pierwszych oraz na partnerze wyposażone były w inne skrzydła, otwierające się na niewystarczającą szerokość. Użyła breloczka i wszystkie okna w promieniu niemal pięciu metrów zaczęły się powoli otwierać. Wtoczyła się, używając swojego ciężaru do wypchnięcia ekranu częściowo z ramy, naginając na tyle by móc się przemknąć, ale nie na tyle by odłączyć którykolwiek z punktów mogących uruchomić system awaryjny.

Juniper porzuciła swój sprzęt do wspinaczki, zaś z butów sportowych przebrała się w kapcie. Opuściła sale konferencyjną przez którą się przedostała, a następnie skierowała się do północno-wschodniej klatki schodowej. Tam zeszła z piątego piętra na drugie za pomocą paru zgrabnych susów po poręczach, od których lekko zakręciło mi się w głowie (nie było takiej potrzeby, ale ona lubi się popisywać), po czym wróciła do głównego budynku. Północno-wschodnia klatka schodowa głównie służyła za wyjście pożarowe, dlatego prowadziła nie dalej niż na parter. Wejście do piwnicy zostało nieco lepiej zabezpieczone.

Drugie piętro było najwyższe na atrium, dlatego za kilkoma korytarzami miała widok z góry na wejście – jedyne miejsce, w którym znajdował się ochroniarz. Rozproszył go telefon.

Juniper wyjęła jednego z mini dronów, rozwinęła jego skrzydła i, kucając, przesunęła się na tyle blisko poręczy, żeby spuścić go w dół i schować się ponownie w bezpiecznym miejscu poza zasięgiem wzroku. Gdy tylko opuścił jej dłoń, dron został przeze mnie włączony i unosił się w powietrzu zanim zdążył spaść na więcej niż metr.

Oświetlenie w atrium przypominało blask księżyca – barwiło wszystko na delikatny, przygaszony błękit i jedynie reflektory mijających samochodów wpuszczały do pomieszczenia sporadyczne barwy i głębię pozwalającą na odróżnienie Juniper od mebli czy wzorów na ścianach.

To było piękne, ale mogliśmy to poprawić. Został przeze mnie włączony filtr na wyświetlacz Juniper, żeby wzmocnić niektóre barwy, by ułatwić jej dostrzeżenie szczegółów, które umykały ochroniarzowi.

Obraz z kamery z dronu został przeze mnie dodany do obszaru widocznego dla Juniper, w lewym, dolnym rogu, po czym dron został przeze mnie ostrożnie przeniesiony niżej, aż dało się go bezpiecznie ukryć tuż pod schodami na drugie piętro.

Inne subtelne kamery połyskiwały w lobby na parterze, a do moich zadań należało oznaczenie ich na planie budynku wraz z zaokrąglonym w górę obszarem ich pola widzenia. Na ekranie Juniper przypominały one półprzezroczyste, czerwone stożki.

Dron skupiony na ochroniarzu został przeze mnie zaprogramowany tak, by jego kamera wykrywała ruch, z progiem alarmu wynoszącym dla mnie 10%, zaś dla Juniper 30%. Następnie bezpośredni obraz został przeze mnie zabrany sprzed jej twarzy.

“Gotowa?” – usłyszała moje pytanie, skierowane przez AugR wibracjami przez jej kości, dzięki czemu żadne fale dźwiękowe nie przedostawały się do powietrza

“Gotowa”. – potwierdziła bezgłośnym szeptem, które AugR wykrył i odtworzył po mojej stronie. Sprzęt wykrywał jej tempo, intonacje i ruch ust, a następnie przetwarzał je na ton głosu, a zabrzmiało to jak syntezator mowy, ale z jej akcentem. Dziwne, ale urocze. Do dzisiaj czasem używamy tego narzędzia zamiast rozmów telefonicznych.

W jej polu widzenia pojawił się włączony przeze mnie licznik.

3…

2…

1…

Wybiła się nad poręczą chwytając ją, a następnie pod nią przeskoczyła na pierwsze piętro, zwinnym ruchem, który nie do końca udało mi się zrozumieć.

Ochroniarz się poruszył, 25 procent. Na wyświetlaczu Juniper pojawił się ode mnie jaskrawy, żółty komunikat “CISZEJ”, zajmujący jej obszar widzenia na ułamek sekundy by potem wygasnąć i przenieść się na bok. Wcisnęła się w róg między podłogą a ścianą, czekając na sygnał ode mnie.

Ustawiony przeze mnie komunikat “CISZEJ” uruchomił wyświetlający się na bocznym wyświetlaczu stoper, dlatego wiem, że był widoczny przez 41,899 sekund, wiem też, że po dziesiątej sekundzie ochroniarz nie poruszał się już w zakresie przekraczającym dwa procent.

Po tym jak powiadomienie zostało przeze mnie wyłączone, poręcz została podkreślona na żółto, dla ostrożności, dając Juniper do zrozumienia, że powinna spojrzeć. Tak zrobiła, a uwaga ochroniarza dalej skupiona była na telefonie. Do dziś stresuję się na myśl o decyzji, którą musieliśmy wtedy podjąć.

Mogła obejść zachodnią stronę atrium i niemal idealnie, płynnie zeskoczyć, jednak wylądowałaby wtedy na kafelkach. Jest bardzo cicha, ale nie aż tak cicha, żeby skok z trzech metrów na kafelki był bezdźwięczny. Inną opcją było celowanie w dywan, który wygłuszyłby dźwięk, jednak Juniper znalazłaby się wtedy bezpośrednio w linii wzroku ochroniarza, po czym musiałaby się przetoczyć za drugą stronę biurka.

Wdech. Zamknąć oczy. Otworzyć oczy. Wydech. Decyzja: dywan.

Juniper przemknęła się nad poręczą jak gdyby umiała latać. Wylądowała idealnie w oznaczonym punkcie, a następnie pięknie się przetoczyła.

Tak zgaduję, ponieważ w tym momencie moje powieki były zaciśnięte.

Jednak po otwarciu oczu dotarło do mnie, że znajdowała się za biurkiem, zaś ochroniarz dalej trwał w bezruchu jak posąg. Wykrywacz ruchu alarmował, ponieważ to Juniper znalazła się w jego zasięgu. Ten proces został przeze mnie natychmiast wyłączony, a na jej wyświetlaczu pojawiły się moje przeprosiny za fałszywy alarm.

“Nie ma sprawy” – odpowiedziała bezgłośnie.

Następny cel stanowił znajdujący się na korytarzu otwarty próg, za którym znajdowały się schody prowadzące do piwnicy. Dzięki grafikom przesłanym przeze mnie, przedstawiającym plamy czerwieni i żółci, Juniper wiedziała, że nie było ścieżki do progu znajdującej się równocześnie poza zasięgiem kamer lub wzroku siedzącego w fotelu ochroniarza. Juniper postanowiła zaryzykować i znaleźć się na jego linii wzroku, jak się okazało, słusznie. Dotarła za próg, po czym na mój sygnał zastygła w bezruchu i otrzymała ode mnie powiadomienie “CISZEJ”.

Ochroniarz wstał.

Przeszedł obok krawędzi biurka, w obszar, z którego mógł zobaczyć Juniper, gdyby tylko wiedział, gdzie spojrzeć.

Rozejrzał się i uznał, że musiało mu się przesłyszeć. Wrócił na posterunek.

Juniper przez całą drogę korytarzem zachowała wyjątkową ciszę.

Na końcu, drzwi po lewej stronie, które musiała otworzyć, były jednak zamknięte na klucz. Gdy przyłożyła do nich brelok wydały z siebie głośny pisk, a następnie stukot po przekręceniu klamki. Przeszła, przytrzymawszy drzwi, zastygła i czekała na mój sygnał.

Ochroniarz poruszył głową, ale nie odłożył telefonu. Na mój sygnał, by “zamknąć drzwi po cichu” Juniper powoli, ostrożnie pozwoliła drzwiom wrócić na miejsce we framudze, przytrzymując wewnętrzną klamkę. Gdy to się udało, spokojnie uniosła rękę by bolec w zamku przesunął się na swoje miejsce.

Następnie zaczęła schodzić po schodach.

“Uspokoisz mnie co do ochroniarza? – Zapytała, w odpowiedzi na jej panelu pojawił się obraz z drona. Po wyrazie twarzy ochroniarza dało się poznać, że całkowicie skupił się na tym co robił na trzymanym w poprzek telefonie.

“Zgaduję, że on ma szczerą nadzieję, że nikogo tu nie ma, ponieważ musiałby wtedy oderwać się od gry w Polybiusa”.

Można było wyjść z założenia, że nie usłyszałby też drzwi otwieranych dwa piętra niżej, dlatego Juniper zrobiła to bez większego niepokoju.

Piwnica mogła pełnić funkcję laboratorium – wypełniały ją ogromne zbiorniki służące jako filtry do wody i oczyszczacze powietrza, rozwijały się w niej ściśle kontrolowane masy alg, zaś dostępu do zbiorników broniły komórki o szklanych ścianach i czytnikach kart.

W przypadku wyłączenia tego systemu, po tygodniu budynek stałby się niezdatny do zamieszkania, zaś po kolejnym tygodniu systemu nie dałoby się już naprawić. Funkcje pozyskiwania energii i zarządzania powietrzem opierające się na tym systemie były kluczowe dla naszego długofalowego planu, dlatego konieczne musieliśmy zabezpieczyć jego działanie, równocześnie uniemożliwiając jego zdalne wyłączenie.

Połowa czasu wolnego z tamtego miesiąca minęła mi na czytaniu wszystkiego co się da na temat tego systemu, a także systemów wymienionych przez naukowców i architektów pracujących nad nim. Nie wiedzieliśmy, gdzie się one znajdują, ale wiedzieliśmy, gdzie możemy znaleźć dwie skrzynki , z których jedna zawiera komputer, a druga kabel.

Juniper znalazła najpierw przewód, otworzyła skrzynkę i odłożyła ją, ponieważ był on jej potrzebny w drugiej kolejności. Kontynuowała poszukiwanie komputera. Szukaliśmy osobno – ja na drugim dronie.Znalezienie komputera zajęło nam około dziesięciu minut.

Gdy tylko nam się udało, Juniper ułożyła palce na klawiaturze i czekała na moje dalsze wytyczne.

AugR nie dawał mi fizycznej kontroli nad ciałem Juniper, ale ćwiczyliśmy tę technikę wiele godzin dziennie od kiedy tylko postanowiliśmy włamać się do Hale Center, a Juniper dawno w tym obszarze przerosła Conrada.

Pod wpływem mojego pisania klawisze w odpowiednich pozycjach wyświetlały się w polu widzenia Juniper. Odczytała ten sygnał i przelała go na klawiaturę. Przypominało to fizyczną kontrolę jej palców. Ona jest po prostu niesamowita.

Komputer połączył system z intranetem budynku co było konieczne dla umożliwienia nam kontroli nad nim, potrzebowaliśmy jeszcze zmienić adresy serwerów. Mieliśmy niezły orzech do zgryzienia, ale to podziałało. Rano musieliśmy zainstalować bezprzewodowe wzmacniacze sygnału, takie same jakich użyliśmy z Juniper by dostać się do budynku bez sieci komórkowych, dzięki czemu nie trzeba było polegać na sieciach dostępnych z zewnątrz.

Ostatnią rzeczą, którą musieliśmy się zająć, było połączenie zabezpieczone fizyczne: Juniper zbliżyła się do kabla, chwyciła go i czekała na mój sygnał.

Po tym czekała nas gra na czas, po schodach na szóste piętro by zmienić hasła w budynku, wyłączyć kamery, złamać mechanizmy zabezpieczające by wykorzystać wejścia. Później w lobby wykopać ochroniarza i wpuścić ludzi.

Na mój sygnał zaczęło się odliczanie. 3… 2… 1…

Juniper wyciągnęła kabel z gniazdka, rzuciła go na ziemię i rozdeptała wtyk.

Mieliśmy około osiemnaście minut między byciem zauważonymi a przyjazdem policji. W tym czasie próbowaliby zamknąć budynek (co właśnie im uniemożliwiliśmy) a potem zablokować sieć bezprzewodową (mieliśmy już własną, której nie zdążyliby znaleźć). Wykryć nas mogli równie dobrze natychmiast jak i dopiero rano, jednak Kay widziałaby to w czasie rzeczywistym i już prowadziłaby ludzi na marsz w stronę budynku.

Juniper rzuciła się biegiem schodami.

Jedno spojrzenie na kamerkę wycelowaną w ochroniarza. Wyglądało na to, że mógł coś usłyszeć, ale w tym momencie nie miało to już takiego znaczenia. Nie znalazłby jej, gdyby zaczął szukać, najpewniej wezwałby po prostu policję, czyli nie zrobiłby żadnej różnicy.

Drugie spojrzenie na Juniper. Piętro drugie, trzecie, czwarte, piąte –

Wpadła na szóste piętro, gdzie czekała na nią mapa AugR – kropkowana linia prowadząca prosto do sterowni. Gdy tam dotarła, użyła breloka by się przedostać, podeszła do najbliższego terminala, wpisała hasło (znowu: domyślne od producenta) i zaczęła naśladować ruchy moich palców z prędkością podkręconą przez adrenalinę oraz skupieniem wartym nowego rekordu. Pojawiło się wiele powiadomień typu „czy jesteś pewien?”, wiele razy trzeba było potwierdzić uprawnienia administracyjne. Mnóstwo ekranów. Przełamane zabezpieczenia, zmiany haseł, wyłączone kamery.

Łącznie zajęło to około siedem i pół minuty, po czym Juniper wybiegła z pokoju w kierunku schodów.

Tym razem ochroniarz na pewno ją usłyszał, a ponieważ ona lubi się popisywać, opuściła klatkę schodową na drugim piętrze i ruszyła do atrium, przeskakując nad poręczą i czysto lądując w pozycji opartej na jednym kolanie. Ochroniarz zobaczył ją, wyciągnął paralizator, wymierzył, strzelił.

I całkowicie spudłował. Wyglądał jakby miał się rozpłakać.

– Odłóż to – rozkazała.

Posłuchał.

– Podejdź do drzwi.

Wstała. Podszedł do drzwi z rękami w górze.

– Wyjdź.

Przeszedł przez pierwsze kuloodporne wrota, potem przez następne, ona zaś szła za nim.

– Ten budynek teraz jest nasz. Uciekaj jak najdalej.

Rozejrzał się, najpierw w lewo, potem w prawo i zobaczył szeregi ludzi zmierzające w stronę budynku. Uciekł.

Kay miała już breloczek z wcześniej przygotowanymi przez nas hasłami. Zorganizowała aktywistów, którzy przyprowadzili grupy szukające schronienia, i koordynowali ten dwustuosobowy tłum dzieląc ich na mniejsze skupiska.

Zorganizowała trójkę przyjaciół gotowych odebrać mnie wraz z moim sprzętem. Znajdowaliśmy się a parkingu Hale Center zanim pierwszy oddział glin przygotowanych na walkę z zamieszkami zdążył się pojawić.

Garaże zamykały ogromne, potrójne bramy, które mogły całkowicie zablokować budynek, co umożliwiało zarządzanie wewnętrznym klimatem w przypadku ekstremalnych warunków pogodowych. Gdy się tam przedostaliśmy, najniższe wejścia zostały zablokowane. Wjechaliśmy windą do głównej hali, gdzie ludzie nadal się tłoczyli.

Powietrze w Hale Center jest inne niż na otaczającym go mieście. Pachnie jak otwarta przestrzeń, ale inna niż w Bostonie. Nie pachnie samochodami, błotem, budową. Nie pachnie oczyszczanym powietrzem ani detergentami. To lekka bryza, unosząca woń różnorodnych, miniaturowych biomów kryjących się w systemie.

Na zewnątrz kłębiły się chmury, zerwał się deszcz, ale wewnątrz wschodziło słońce: niczym okna punkty świetlne zalały ogromną przestrzeń światłem słonecznym stworzonym przez inżynierów.

Budynek był równocześnie naszą bronią oraz zakładnikiem. Wpuściliśmy gliniarzy przez pierwsze drzwi i podkręciliśmy temperaturę do 46 stopni Celsjusza. Następnie grupka dzielnych ochotników czekała aż niemal ugotują się żywcem, by ich wpuścić do budynku. Około dziesięć osób na raz wchodziło, i jeśli nie rozebrali się z uzbrojenia to dostawali udaru cieplnego. Zabraliśmy wszystko i odesłaliśmy ich w koszulkach i bieliźnie. Rozłożyliśmy ich broń, rozłupaliśmy ważne elementy ciężkimi przedmiotami, po czym odłamkami obsypaliśmy zaparkowane pod oknami suki.

Zdołaliśmy obronić się przez aktywnym oblężeniem przez 49 dni, w czasie, kiedy z miasta nadchodziły coraz liczniejsze grupy ochotników gotowych się przyłączyć. Gdyby nie nasz świetny zespół od social mediów nigdy nie dalibyśmy rady pozostać w budynku. Uczynili z tej sytuacji prawdziwy PR-owy koszmar, skutecznie wzbudzając publiczną empatię, stwarzając warunki, w których negocjacje były w ogóle możliwe. Sytuacja patowa skutkowała porozumieniami, dzięki czemu zdobyliśmy więcej zasobów oraz ludzi.

Budynek stał się również projektem artystycznym: artyści zjeżdżali z dachu by pomalować fasadę połyskliwymi żółciami i pomarańczami, żeby przełamać smukłą, szaro-błękitną supernowoczesną estetykę, którą architekci próbowali wtłoczyć w miasto.

Schronisko dla Bezdomnych Boston Hearth zostało formalnie zatwierdzone, zaś zarówno Nowy Jork jak i Portland przekazały projekty budowlane aktywistom w obawie przed kolejnymi wrogimi przejęciami. Brakuje tam funduszy i rąk do pracy, zaś wolontariusze poświęcają na to więcej godzin niż na swoich płatnych, pełnoetatowych stanowiskach, jednak obecność budynku stworzonego z możliwością zabezpieczenia przed światem zewnętrznym stanowi ogromną różnicę – ratujemy w ten sposób wiele żyć. O 92% spadła liczba śmierci spowodowanych zimowymi warunkami pogodowymi.

Niemniej każdemu, komu udowodnią powiązanie z tym przejęciem, nadal grozi śledztwo i wieloletnie więzienie. Kay poszła na ugodę, przez co do 2025 będzie przebywać w areszcie. W tym roku nie była w stanie w ogóle odwiedzić Hearth. Gliniarze nadal poszukują osoby, która włamała się tej nocy do budynku i przestraszyła ochroniarza.

Praca zespołowa była kluczową umiejętnością na każdym etapie Projektu Hearth: planowania, wykonania, follow-upu i wzajemnej ochrony przed Systemem™. Ta praca sprawiła, że głębiej rozumiem i doceniam działania kolektywne. Jest to ciężkie, ma swoją cenę, a także wymaga niezmierzonego zaufania i bliskości.


T.X. Watson, wszystkie prawa zastrzeżone


Nota od tłumaczki:

Tym, co zawsze cieszyło mnie w tłumaczeniach jest fakt, że nie ma na świecie dwóch osób, które otrzymawszy ten sam tekst źródłowy, stworzyłyby identyczny przekład. Dotyczy to nie tylko tekstów literackich, ale nawet tak wysoce specjalistycznych jak umowy handlowe, instrukcje obsługi czy karty charakterystyki.

W obliczu tłumaczeniowego wyzwania, gdy uwzględnimy jego cel i odbiorców, możemy stosować różne strategie. Jednym z najciekawszych takich wyzwań był dla mnie właśnie „Boston Hearth Project”.

Główna postać, T.X., jest osobą niebinarną używającą zaimków Zie/Zir. W oryginalnej wersji angielskiej ten fakt staje się widoczny tylko w jednym, łatwym do przeskoczenia fragmencie: podpisie e-maila. W języku polskim, gdzie „upłciowione” są nie tylko zaimki, ale gdzie rodzaje gramatyczne przypisane są do przymiotników, czasowników i innych licznych części mowy, każda wypowiedź na własny temat staje się deklaracją tożsamości płciowej.

Tutaj pojawia się wyzwanie nie tylko dla tłumaczy, ale również dla osób niebinarnych i płciowo nienormatywnych. W polszczyźnie nie istnieje obecnie silnie zakorzeniony odpowiednik angielskiego „they” w liczbie pojedynczej, tym samym osoby nie-cis same sobie muszą udeptywać ścieżki.

Nie oznacza to, że debaty na ten temat nie ma. Za przykład wiralowej dyskusji o niebinarności w polszczyźnie może posłużyć wypowiedź opublikowana przez fanpage Mistycyzm Popkulturowy w reakcji na przekład serialu „She-ra and the princesses of power”. W polskiej wersji tej produkcji Netflixa, postać o imieniu Double Trouble i wobec której używano zaimka “they”, została przemianowana na „Kłopotowski”, czym nadano jej rodzaj gramatyczny męski. W krytycznych komentarzach pojawiły się liczne sugestie strategii wierniejszego przekładu, który nie narzucałby jednego z dwóch binarnych rodzajów gramatycznych (żeński i męski).

Jedną z takich strategii są, proponowane między innymi na stronie Zaimki.pl, tak zwane „dukaizmy” (czyli „onu/jenu”) tudzież dukatywy (czyli „poszłuś”, „zrobiłuś”). „Dukaizmy” swój początek miały w literaturze Jacka Dukaja (stąd nazwa), chociaż nie był on ani pierwszym, ani ostatnim pisarzem tworzącym formy neutralne płciowo. Twórcy strony Zaimki.pl proponują również dość popularne w środowiskach aktywistycznych osobatywy (np. „osoba partnerska” zamiast „partner/partnerka”) lub neutratywy („partnerze” zamiast „partner/partnerka”). W moim osobistym filologicznym uchu wszystkie trzy opcje brzmią cudownie.

Podobną twórczością zajmuje się też fanpage Słownik Empatyczny Języka Polskiego, który przeprowadza ankiety na temat inkluzywnego języka. Zadają pytania typu „Osoba niebinarna poślubiona dziecku to: zięcie czy potomkowe?”, sugerują by pewne ciasto nazywać „sutkami górnika”, oswajają czytelników z feminatywami.

Po przemyśleniu sprawy, ja postanowiłam zastosować jeszcze inną strategię. Postanowiłam całkowicie unikać form rodzajowych i zastępować je między innymi liczbą mnogą, bezokolicznikami czy stroną bierną. Wymagało to nie lada gimnastyki.

Powodem, dla którego zdecydowałam się na ten krok jest fakt, który wymieniłam na początku: o tożsamości płciowej T.X. dowiadujemy się tylko w jednym miejscu, praktycznie na samym początku opowiadania. Później nie odczytamy tego ani z ról płciowych, ani z dialogów z innymi postaciami, ani z opisu wyglądu postaci bohaterskiej.

Na siedem stron tekstu, tylko siedem znaków przedstawia T.X. jako osobę niebinarną. Subtelnie, ale jednoznacznie.

W rezultacie ten fakt może czytelnikowi bardzo łatwo umknąć, czy to przez nieznajomość tematyki niebinarności czy to przez zwykłą nieuwagę. Czytelnik sam tworzy w swój obraz T.X., i pryzmatem, przez który na T.X. patrzy, staje się jego własna osobowość. Ten sam efekt chciałam osiągnąć w wersji polskiej.

Ponadto sięgnęłam tutaj do doświadczeń znanych mi osób płciowo nienormatywnych. W sytuacjach, w których musiały nadal ukrywać swoją tożsamość, a nie chciały się same misgenderować, po prostu przeformułowywały swoje wypowiedzi tak, by unikać końcówek rodzajnikowych.

Przykładowo: osoba płciowo nienormatywna przed coming outem, rozmawiając ze swoją rodziną, zamiast powiedzieć „widziałem się z kolegami” powiedziałaby „spotkaliśmy się z kolegami”, lub zamiast „pomyślałem o tym” powiedziałby „zdarzało mi się o tym myśleć”. Ten kontekst wydaje się niezwykle wąski, ale jest to jedyna strategia tworzenia neutralnego płciowo języka, którą osobiście widziałam na żywo, poza tekstem pisanym.

Niewykluczone, że mój wybór będzie wyglądać śmiesznie i przestarzale już za miesiąc czy dwa, ponieważ neutralny płciowo język na dobre zagości w naszej polszczyźnie. Szczerze mówiąc, nie mogę się tego doczekać i z przyjemnością następnym razem spróbuję do tego podejść właśnie tak.

Martyna Łysakiewicz

“Nowe zasady” – Jerri Jerreat

Choć w języku Polskim nie powstało zbyt wiele optymistycznych opowiadań o zmianach klimatu, pojawiają się one coraz częściej w literaturze anglojęzycznej. Poniżej publikujemy opowiadanie “Nowe Zasady” autorstwa Jerri Jarreat z antologii “Glass and Gardens: Solarpunk Winters”, przetłumaczone przez Michała Klatę. Mamy nadzieję, że zainspiruje Was do pisania własnych wizji optymistycznej przyszłości! 🙂


W połowie października poprosiłam moich dwunastolatków, żeby wyobrazili sobie, że zakładamy pierwszą osadę w historii ludzkości. Jakie chcielibyśmy mieć zasady?

– Nie kradniemy – powiedziała Soon Yi.

Wrzuciłam to na ekran.

– Potrzebujemy sportu! Musimy w coś grać! – powiedziała Telise, która gra w szkolnej reprezentacji lacrosse i fiscusa.

– Najpierw praca, potem zabawa. Najpierw musimy spisać zasady – zauważyłam.

– Większość społeczeństw wybijała się w wojnach – my przekierujemy agresję w konkurencję na zawodach sportowych – Telise z tymi swoimi warkoczykami związanymi na karku zawsze była taka zadziorna. Reszta jej przytaknęła. – Jak starożytni Grecy w tych swoich polis. Wiecie, oni zaczęli organizować olimpiady w roku pięćsetnym – dorzuciła, chwaląc się swoją wiedzą.

– Blisko. W siedemset siedemdziesiątym szóstym przed naszą erą – poprawiłam ją
w zamyśleniu, dotykając opaski, żeby wyświetlić im hologram. – No dobra, to ma sens – dodałam – Jeszcze jakieś zasady?

– Każdy musi wnosić swój wkład – dorzuca Dane (nienawidzi projektów grupowych).

– Wszyscy są równi – dodał Tobo.

– I nie ma żadnego premiera ani prezydenta? – chciałam się upewnić.

– Tak, każdy jest tak samo ważny. – przytaknął chłopiec.

To było głębokie, pomyślałam. Każdy jest tak samo ważny. Zwróciłam się do Irenski po mojej lewej:

– A Ty jaką byś chciała dodać zasadę?

Błąd. Irenska nie lubi kiedy się ją wywołuje do tablicy. Utkwiło w niej czternaścioro spojrzeń. Irenska miała niemodną, niestarannie wykonaną fryzurę, a jej spodnie i długa tunika były co prawda schludne, ale było widać, że pochodzą ze sklepu charytatywnego. Nie miała na sobie żadnych świecidełek, żadnych tatuaży na zębach, żadnej elektroniki poza zapewnianą przez państwo opaską.

Nie musiałam się przynajmniej martwić o to, czy Irenska nie jest zaniedbywana. Zapraszałam ją do Śniadaniowni, ale zawsze brała lunch z domu i czytała wszystko, co ściągnęłam jej na opaskę. Jej mama też była nieśmiała, ale powiedziała mi, że przy odpowiednim wsparciu może występować publicznie. W gospodarstwie z jednym dochodem nie przelewało się, więc Przesilenie Zimowe zapowiadało się dość skromnie, ale przynamniej Irenska mogła razem z mamą udać się w wirtualną podróż w każde letnie wakacje. Mama pomagała jej też w zadaniach domowych z trygonometrii. Mniej więcej połowa rodziców tego nie robiła.

– Fajny top. Jak na zeszłe stulecie! – przerwała ciszę Kavi.

Cała klasa się zaśmiała, ale większość opanowała się i szybko przestała. Każdy może przecież stać się następnym celem Kavi. Irenska wtuliła głowę w ramiona.

Gestem przyzwałam do siebie Kavi, prosząc, aby wyszła ze mną na korytarz. Empatia była dla niej dużym wyzwaniem. A to stanęła komuś na rękę, a to „przez przypadek” kogoś kopnęła, a to zadrapała komuś ramię; bez przerwy wszystkich obrażała. Byłam już zmęczona prowadzeniem z nią poważnych rozmów po zajęciach, wysyłaniem maili do jej rodziców (nigdy nie odpowiadali), naradzaniem się z dyrektorem i łykaniem łez ukradkiem. Większość klasy się jej bała (ale słyszałam plotki, że Telise kiedyś jej oddała). Nie potrafiłam sprawić, żeby przestała obrażać inne dzieci, albo wystawiać nogę, kiedy ktoś (zwykle Irenska) przechodził obok. Może powinnam znowu powiadomić GoodFamily. Ciekawe, czy udało im się już porozmawiać z jej rodzicami. Powoli kończyły mi się pomysły.

Nasze Centrum Edukacyjne jest całkiem niezłe. Mamy klasę na samej górze, na piętnastym piętrze. Okna wychodzą na cudowny Toronto Skypark, którego kolorowe klony ginnala są częstym motywem w naszych pracach plastycznych. Kiedy pogoda jest ładna, w przerwie między wichurami, zabieram klasę na spacer po Kładkach, które łączą nasze drapacze chmur z Parkiem Rzeźb Cywilizacji, gdzie można zobaczyć kopie znanych dzieł sztuki starożytnych Chin, Kambodży, Grecji, Azteków, plemienia Haida, oraz innych kultur świata. Moi uczniowie mogą dotknąć kopii babilońskiego Kodeksu Hammurabiego.

Kavi miała już wyjść do mnie na korytarz, kiedy Tobo został bohaterem dnia, trafiając ją papierową kulką wystrzeloną z dmuchawki zrobionej ze zwiniętej kartki. Spojrzałam na niego
z dezaprobatą – w końcu musiałam grać swoją rolę. Cała klasa miała niezły ubaw.

Zastanawiałam się, czy chciał w ten sposób obronić Irenskę, czy po prostu się nudził. W końcu siedział bez ruchu już od pięciu minut. Połowa klasy była regularnie pacyfikowana Piksetalem200. Druga połowa to Organiczni Tradycjonaliści, OT. Trudny wybór dla rodziców.


W końcu opracowaliśmy całkiem przyzwoity zbiór Pierwszych Zasad: wszyscy są równi; każdy, kto ukończył dziesięć lat, musi pracować; zaczynamy od zbudowania wielkiej wspólnej chaty itp. Zignorowałam okrutne pomysły na kary, które z niewinnymi minkami podsuwali Jeni i Sean (uwaga na przyszłość: nie pokazywać im więcej tej strony o rewolucji francuskiej).

Naszym następnym wyzwaniem mogłoby być zaprojektowanie schronienia dla grupy. Zeszłego roku zabrałam klasę do Muzeum Arktyki, gdzie w symulowanych warunkach polarnych budowaliśmy quinzee. Z naszymi huraganami, raz niosącymi marznący deszcz, a raz zamieć, mieliśmy już pewne doświadczenie ze śniegiem. Zwykle jednak topniał po kilku dniach. Tego roku byłoby świetnie móc zaprojektować razem jakieś schronienie, które pozwoliłoby nam przetrwać huragan. W tym tygodniu kolejny zbliżał się do wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej. Mieliśmy nadzieję, że wygaśnie zanim do nas dotrze. Fajniej byłoby móc popracować na wirtualnym…

– Dobra robota, na razie wystarczy! Wrócimy do tego jutro – zaproponowałam – posprzątajcie i zjedzcie lunch.

Miałam dyżur na zewnątrz, więc zjadłam szybko batonika, złapałam kurtkę, i wybiegłam pilnować boiska do nogi na długiej przerwie. Przez pół godziny mimowolnie spoglądałam na niebo (czy ta ciemna linia na południu nie jest coraz grubsza?) i obserwowałam moich uczniów. Można się wiele o nich dowiedzieć patrząc jak grają w piłkę. Zobaczyłam, jak Kavi kopnęła w stopę chłopca, który mijał ją w pełnym pędzie z piłką do fiscusa – potknął się i upadł. Dzieciaki zaczęły na siebie krzyczeć. Kavi jak gdyby nigdy nic utrzymywała, że to był wypadek. Reszta się wahała, niepewna, którą stronę wziąć. Widziałam, że chłopcu nic poważnego się nie stało, więc obserwowałam ich z daleka i nie interweniowałam. Dzieci wznowiły grę. Tobo i Telise byli jednymi z najszybszych zawodników w swoich drużynach – nic dziwnego, że pierwsi pomknęli ku piłce. Ona dopadła jej pierwsza, ale on sprytnym manewrem ją odebrał, i posłał prosto do bramki. Gol! Brawo też dla niej – potrafiła przyjąć porażkę z godnością. Przybiła piątkę Tobo i wzruszyła ramionami, uśmiechając się do reszty drużyny.

Nawet z tej odległości widziałam, że Kavi czuje się nieswojo.

Ruszyłam w ich stronę, kiedy jedno z młodszych dzieci zawołało mnie: „Pani Błękitne Niebo!” W szkole przyjmujemy imiona, które kojarzą się z naturą. Motywem przewodnim placówki, w której pracuje moja przyjaciółka jest woda: ona została „Panią Syrenką”, a jej kolega to „Pan Posejdon”. Śmiejemy się z tych imion. Odprowadziłam małego pod drzwi szkoły i wysłałam go po lód. Nie widziałam, żeby stało się coś poważniejszego, ale mrożony tlen i wodór są dobre na wszystko – naprawiają nawet popsuty nastrój. Kiedy odwróciłam się z powrotem w kierunku boiska, Telise krzyczała w gniewie, co zupełnie nie było w jej stylu.

Dmuchnęłam w gwizdek i wbiegłam na boisko. Uczniowie niechętnie się rozdzielili. Irenska leżała na ziemi, wyła z bólu i trzymała się za piszczel. Telise wykręciła Kavi rękę i trzymała ją mocno, co z pewnością nie było zgodne z zasadami podczas meczu. Popchnęła swoją ofiarę ku mnie i zaczęła krzyczeć:

– Zaczekała aż Irenska minie ją z piłką i kopnęła ją, a jak ta poleciała na ziemię, kopnęła ją jeszcze raz. W piszczel! – Telise krzyczała wysokim tonem, i widziałam, że wykręciła Kavi rękę jeszcze bardziej.

Przypadłam do Irenski (najpierw pierwsza pomoc!), kiedy zaczęły wyć syreny alarmowe. Nie mamy czasu na boiskowe dramy – nadciąga huragan Gilly. Staram się udawać, że alarmy huraganowe to nic specjalnego, ale dobrze pamiętam jak poprzedni, huragan Felicité, zrzucił na nas trzy centymetry deszczu w dwie godziny, zablokował ruch naziemny i uziemił ruch powietrzny.

Kiedy skryliśmy się w betonowym Bezpiecznym Pokoju, wysłałam Tobo, żeby poczytał Irensce w Zdrowialni piętro niżej, w pomieszczeniu, które również było pokojem-schronem bez okiem. Byłam pewna, że to ona będzie czytać jemu. Tak czy inaczej, zrobią coś pożytecznego. Dałam mu najnowszą powieść z serii Skelt-Fire Fantasy, którą kupiłam na opaskę jak tylko ją wypuścili i ściągnęłam na holo-ekran. Graliśmy w holo-gry i śpiewaliśmy śmieszne piosenki. Po pół godzinie posłałam Telise na dół z jabłkami z naszego Koszyka Pożywności, żeby „sprawdziła, czy z nimi wszystko OK”. Wiedziała, że polecenie to oznacza tak naprawdę „bawcie się dobrze”. Zawsze uważałam, że o przyjaźń należy dbać.

Rodzice spóźnili się dwie godziny – policja ostrzegała, żeby nikt nie wychodził z domu dopóki wiatr nie zelżeje. Certyfikowani Wolontariusze Schronów, którzy mieszkają lub pracują w budynku, przyszli nam pomóc. Piekarnia na parterze upiekła dla całej klasy przepyszne samosy, żeby dzieciakom łatwiej było ten czas przeczekać.

Kiedy ostatni uczeń został już odebrany, poszłam porozmawiać z Dyrektorem Mądre Słońce o Kavi. Jak zwykle nie miał pojęcia, co robić. Koleś nie powinien w ogóle mieć nic do czynienia z realnym światem, a tym bardziej z prawdziwymi dziećmi z krwi i kości. Świetna biżuteria, szałowa fryzura, ale poza tym nie przydaje się na wiele.

Huragan Gilly skręcił na północny zachód i wygasł gdzieś nad Georgian Bay.

Dyrektor Nie-Mam-Pojęcia-Co-Robię odesłał Kavi z powrotem do klasy z klasyczną formułką „następnym razem będę lepiej panować nad swoimi emocjami”. Następnego dnia, w czasie zajęć z Języków Autochtonicznych (w tym miesiącu uczą się Kri), zabrałam Kavi na dwór, żeby pomogła w sprzątaniu. Wszędzie znajdowałyśmy śrubki, a farba solarna zwisała długimi pasami aż do ziemi, zdarta ze ścian jak kora z pnia. Jak tak dalej pójdzie, to do wiosny będziemy musieli poprosić miasto o ponowne odmalowanie całej szkoły. Tyle kasy. No jasne…

Kiedy próbowaliśmy jakoś ogarnąć cały ten bałagan, zdążyłam się dowiedzieć, jak Kavi ma na drugie imię (Hazel), że ma trzy łódki solarno-wiatrowe, pływała po czterech oceanach, a kurier przywozi jej prosto do domu zabawki tak nowiutkie, że w ogóle są dopiero w fazie projektowania. Obydwie byłyśmy znudzone tą rozmową, ale ja przynajmniej starałam się to jakoś ukryć.

Podziękowałam jej za pomoc i odesłałam do domu z wiadomością w kopercie. Wiedziałam, że jej rodzice pewnie ją zignorują i zaśmiecą nią kolejny zagrożony las.


Ustawiłam sobie dyżur na kolejne dwa tygodnie w taki sposób, żeby na długiej przerwie być na dworze. Udzieliłam pierwszej pomocy krwawiącemu noskowi, opatrzyłam skręcony palec, kilka stłuczeń i siniaków, poprawiłam luźno zamocowaną rynnę – wszystko z Kavi u boku. Na początku protestowała. Po dwóch dniach zrobiła się ponura. Czwartego dnia chyba się poddała. Myślę, że trzymając ją przy sobie zwiększałam bezpieczeństwo szkolnej populacji. Miałam nadzieję, że uda mi się popchnąć Kavi w dobrym kierunku.

– Mogę pomóc chociaż z przedszkolakami? – poprosiła po tygodniu.

– Myślisz, że już mogę powierzyć Ci opiekę nad innymi dziećmi? – odpowiedziałam łagodnie.

– Nie, no tym to nic nie zrobię!

Zostawiłam to na chwilę bez komentarza. „Tym”, powtórzyłam w końcu w zamyśleniu.

Szliśmy dalej. Wysłuchaliśmy dziesiątek drobnych skarg. Jeden z maluchów nie chciał przestrzegać zasad. Inny powiedział, że nikt nie chciał go wziąć do drużyny. Wiele z nich zgłaszało drobne przewinienia, takie użycie brzydkiego słowa lub niehonorowe zachowanie przeciwnika. Dyżur na dworze może być męczący. Zaczęłam posyłać Kavi, żeby podnosiła młodsze dzieci z ziemi i otrzepywała z piachu, a starszym przypominała, żeby nie pomijały młodszych w grach i zabawach.

Pewnego dnia wysłałam jej na opaskę oficjalny regulamin gry w fiscus.

– Ale ja znam zasady – żachnęła się.

– Wiem, wiem, ale sędzia powinna móc je wszystkie wygłosić z pamięci, wiesz, pełna profeska.

Dałam jej gwizdek.

Ćwiczyła sędziowanie na lekcjach WF-u na hali. Była sprawiedliwa i niewzruszona, jak nasza Androidzia Policja. Pomyślałam, że może pomaga jej to, że nie ma prawdziwych przyjaciół. W końcu poprosiłam ją, żeby sędziowała na długiej przerwie, w meczu w którym brały udział głównie dzieci w wieku 11-14 lat. Nie wierzyłam, że naprawdę robię jakieś postępy z Kavi, ale pocieszałam się, że teraz przynajmniej robi coś pożytecznego.


Pewnego wieczoru wyszłam potańczyć jolstę z przyjaciółmi, kiedy Syrenka, mrugając tymi swoimi wielkimi, czarnymi oczami, zapytała, czy kiedykolwiek miałam do czynienia z przemocą w szkole jako dziecko. Cały dobry nastrój po wieczorze wypełnionym tańcem nagle wyparował.

Syrenka usiadła ze mną i słuchała.

Najgorszy okres w moim życiu to kiedy miałam jedenaście lat. Była wtedy taka pewna siebie dziewczyna, która rządziła wszystkimi uczennicami w naszej klasie. Kirsty miała w sobie pewną niewidzialną charyzmę: śmiała się najgłośniej ze wszystkich, a jedno skinienie jej głowy wystarczyło, żebyśmy robiły dla niej najbardziej szalone rzeczy. Kradłyśmy sprzęt ze szkolnego magazynu; malowałyśmy brzydkie słowa na korytarzach. Kiedy Kirsty podnosiła jedną brew, wiedzieliśmy, że jest z nas zadowolona – byłyśmy wtedy z siebie bardzo dumne. To była tylko taka nie do końca niewinna zabawa, dopóki Kirsty nie wzięła na celownik Marli.

Marli i jej rodzina uciekli tego roku z Malezji przed wojną domową i straszliwą powodzią. Jej rodzice pracowali w ochronie domu towarowego. Pewnego dnia Kirsty zażądała, żeby Marli ukradła dla nas trochę zabawek. Powtarzała żądanie codziennie i nie odpuszczała. Inni się do niej przyłączyli. Dokuczaliśmy jej na korytarzach i w toalecie, w miejscach, w których nauczyciele nie mogli nas zobaczyć. Ja trzymałam się z boku, ale nie powiedziałam nic nikomu i nie odważyłam się wtrącić. Byłam potulną owieczką.

Źle się czułam, kiedy miałam iść do szkoły. Bolał mnie brzuch, prosiłam mamę, żeby pozwoliła mi zostać w domu. Wychowywała mnie samotnie i nie mogła pozwolić sobie na opuszczenie nawet jednego dnia pracy, chyba że działo się coś naprawdę poważnego. Najbliższa rodzina mieszkała w Haliburton. Fajnie się ich odwiedzało, ale to za daleko, żeby mogli się mną zająć.

Pewnego ranka Marli przyszła do szkoły. Szła zrezygnowana przez korytarz, powłócząc nogami. Niosła małą torbę z domu towarowego, gdzie pracowali jej rodzice. Podała ją Kirsty. Torba była pełna bączków, których zbieranie było wtedy modne. Kirsty podała każdemu po jednym i narzekała, że są małe i tanie. Rzuciła mi różowy bączek z taką siłą, że zraniła mnie w rękę. Serce też mnie zabolało.

Rodzina Marli próbowała zacząć tutaj nowe, bezpieczne życie. A my ją zmusiliśmy, żeby kradła tanie plastikowe bączki.

Miałam dopiero jedenaście lat, ale już wtedy wiedziałam, że to jest złe. Bardzo złe. Następnego dnia wrzuciłam mój bączek do plecaka Marli, na wypadek gdyby udało się go jakoś zwrócić, ale co się stało, nie mogło się już odstać. Miesiąc później zmieniła szkołę. Nigdy więcej jej już nie zobaczyliśmy.

Kiedy wróciłam do mojego mieszkania na dziewiątym piętrze, o ścianach wymalowanych wesołą żółtą farbą, nie mogłam przestać o tym myśleć. Kavi nie miała takiej charyzmy, ale w sumie też była taką Kirsty. Łobuziara bez empatii. Rzuciłam kurtkę na sofę i wyjrzałam przez okno na niebo, po którym przesuwało się kilka pojazdów. Ich światła poruszały się jak przepiękne spadające gwiazdy na granatowym tle, ale jedyne, o czym mogłam myśleć, to Syrenka mówiąca o tym, że trauma spowodowana szkolną przemocą może ciągnąć się latami. Miała rację. Nadal nie mogłam się pozbierać po incydencie z różową, plastikową zabawką.


Następnego dnia wyciągnęłam Kavi na chwilę z ćwiczeń z pielęgnacji drzewek bonsai (zajęcia Natura/Kultura), i udałyśmy się w miejsce, gdzie mogłyśmy spokojnie porozmawiać. Podałam jej jabłko i wgryzłam się w moje.

– I jak? Są jakieś postępy? – zapytałam, spoglądając na zielony trawnik, na którym rósł rządek młodych klonów ginnala o złotych i czerwonych liściach. Nic dookoła nie wskazywało na fakt, że jesteśmy na piętnastym piętrze – poza ciągłym buczeniem Kolei Błyskawicznej przecinającej pajęczyną torów miasto pod nami, i ruchem powietrznym, rzecz jasna. Głównie drony, ale było też kilka samolotów o spiczastym dziobie, sunących nad nami nieprzerwanym strumieniem. Czasami przychodzę tutaj z zatyczkami do uszu, żeby się zrelaksować.

– Co masz na myśli? – spojrzała podejrzliwie na jabłko.

– No wiesz… – wzięłam kolejny kęs i pokazałam klucz gęsi, które szczęśliwie przelatywały nad nami, podsuwając mi dobry przykład. – Widzisz jak ustawiają się w linię? Każda na swoim miejscu?
Z nami, ludźmi, jest trochę inaczej. Dla nas to nie jest takie proste.

Kavi schowała jabłko do kieszeni i pochyliła ramiona.

– Ile minęło czasu?

– Od czego?

– Od kiedy miałaś przyjaciół, z którymi mogłaś spędzać czas. Od czasu, kiedy ktoś Cię zaprosił w odwiedziny? – patrzyłam daleko przed siebie.

Usłyszałam obok siebie głębokie westchnięcie.

– Aż tak długo?

Odpowiedział mi tylko cichy szelest.

Pomyślałam o naszej klasie. Kavi dobrze sobie radziła z matematyką, nienawidziła zajęć
z Komunikacji – ludzi pewnie też. Od czego możemy zacząć?

– Znam dzieciaki, które zaczęły od nowa – ciągnęłam, przeciągając się – Czasami tak jest. Odważne dzieciaki, które bardzo, bardzo mocno chcą zacząć jeszcze raz. Z czystym kontem. – spojrzałam na ciągnący się w oddali rząd turbin wiatrowych – Ale to nie jest takie proste. Musisz naprawdę tego chcieć. Musisz chcieć, żeby ludzie lubili Cię za to, jaka naprawdę jesteś – żeby widzieli w Tobie coś więcej, niż błędy, które popełniłaś, i Twoje pieniądze. Te wszystkie rzeczy – to nie jesteś Ty – odchyliłam głowę w lewo i w prawo. – Czasami tak sobie myślę, że ludzie, którzy mają więcej pieniędzy, powinni nawet bardziej uważać na to, jak odnoszą się do innych, i muszą bardzo, bardzo uważać, żeby nie próbować przy ich pomocy kupić… – urwałam.

– … przebaczenia? – zapytała Kavi.

Pokiwałam głową. Ciekawe. Myślałam o kupowaniu przyjaźni.

– Dokładnie – przygryzłam wargę, pożułam ją przez chwilę, spojrzałam w dal. Pożułam jeszcze trochę.

– Jak te dzieciaki… no wiesz, jak one to zrobiły?

– Hmm… ekhm… Były dobre dla innych. Dzieliły się z nimi rzeczami. Czasami proponowały pomoc. Pokazywały, że ich szanują. Nic specjalnego. Przestały się z nich nabijać. Zamiast tego wyrobiły sobie zwyczaj mówienia drobnych miłych rzeczy.

– Na przykład: fajną masz fryzurę? Nawet, jeżeli jest okropna?

– Nie – pokręciłam głową – to musi być coś prawdziwego. Inaczej się zorientują, że tylko udajesz.

Powoli wypuściłam powietrze, mając nadzieję, że nie przesadziłam. Takie rozmowy są jak neurochirurgia. Bardzo delikatne. Jeden fałszywy ruch… Wstałam i przeciągnęłam się.

– Jeżeli chcesz, możesz już skończyć dyżur. Jesteś wspaniałą sędzią, Kavi. Dzięki Tobie mecze są dużo fajniejsze. Dzięki.

Odprowadziłam ją pod klasę, w której miała następne zajęcia.


Zima uderzyła następnego tygodnia. Był dopiero początek listopada, ale po zaledwie jednym dniu jesiennej pogody na ziemię spadł miękki puch, a potem wszystko utonęło w bieli. Dzieci śmiały się, robiły orzełki i śniegowe zamki. Wszyscy świetnie się bawili. Drużyna Energetyczna przyniosła wielkie miotły i oczyściła panele słoneczne i południową ścianę, opowiadając sobie śmieszne dowcipy. Dyrektor Nie-Mam-Pojęcia-Co-Robię musiał oczywiście zadzwonić dzwonkiem kilka razy, żeby wszyscy w końcu wrócili do środka.

Następnego dnia zamknęliśmy szkołę z powodu Ekstremalnego Mrozu (minus czterdzieści stopni Celsjusza). Zostałam w klasie przygotowując się do Przesilenia Zimowego (robiłam prezenty dla mieszkających nieopodal seniorów). Kilku uczniów przyszło nadrobić zaległości. Cieszyłam się, że nie ma ich zbyt wielu, więc miałam czas, żeby z każdym osobno porozmawiać i podrzucić kilka pomysłów.

Następnego dnia temperatura wystrzeliła do góry, sięgając zera, ale szkoła nadal była zamknięta – tym razem z powodu marznącego deszczu. Nikt nie przyszedł, nawet ci, którzy mieszkają niedaleko (ja sama mieszkałam tylko kilka pięter niżej). Nadgoniłam trochę papierkowej roboty, a potem podniosłam delikatnie listewkę żaluzji i usiadłam przy oknie, patrząc na zamarznięty ogród – każda roślinka wyglądała, jakby założyła lodową rękawiczkę. Wkrótce okno zaparowało, i nic już nie było widać. Poszłam do domu.

Przez noc nadeszła odwilż i znowu mieliśmy początek listopada. Nasz festiwal kolorów dopiero co się rozpoczął, a już się kończył – przepiękne liście klonów uleciały z marznącym deszczem. Szkoda.

W szkole uczyliśmy się o różnych okresach historii i kulturach. Każdy uczeń dostał za zadanie przygotować dla klasy niespodziankę zainspirowaną własnymi badaniami: model starożytnej machiny, muzykę lub pracę artystyczną, którą przygotują, żeby nauczyć nas czegoś o którejś z dawnych kultur. Ta część roku zawsze była dla mnie tyleż ekscytująca, ile męcząca – czułam, jak obowiązki ciągną mnie w różnych kierunkach naraz. Wszyscy potrzebowali jakiejś pomocy ze swoimi tajnymi projektami. Temperatura na zewnątrz rosła i spadała na zmianę, a my zamienialiśmy puchowe płaszcze na cienkie i z powrotem.

Na początku grudnia huragan Hannis zaatakował Amerykę Północną. Podobnie, jak większość huraganów, zaczął się niewinnie w ciepłym powietrzu u wybrzeży Mauretanii. Stamtąd podążył na zachód, nabierając po drodze ciepła i wilgoci, i otarł się o Karaiby (te z nich, które nadal utrzymywały się ponad powierzchnią wód), a stamtąd pomknął wzdłuż Ameryki Północnej. Południowe stany zostały jak zwykle zniszczone, ale na szczęście nie były to gęsto zaludnione tereny, i wszyscy zdążyli się schować do podziemnych schronów. Po dwóch dniach Hannis był już w Nowym Jorku, nabrał mocy nad Jeziorem Ontario i uderzył w nas. To był najpotężniejszy huragan w Toronto od roku 1954.

Byliśmy przygotowani. Nasze dawne tereny zalewowe były teraz rezerwatami przyrody,
a nasze mosty mogły się w razie potrzeby unosić na wodzie. Niestety później się dowiedziałam, że większość i tak nie wytrzymała, a pociągi towarowe zostały zdmuchnięte z torów. Na szczęście pojazdy Kolei Błyskawicznej były schowane w tunelach, ich pasażerowie w pokojach huraganowych, a my w szkole. Zdziwiłam się, że w ogóle ktokolwiek przyszedł, bo lekcje zostały odwołane i drzwi były otwarta tylko na wszelki wypadek, gdyby ktoś potrzebował schronienia.

Z czterystu uczniów w szkole było teraz tylko jedenastu oraz Pani Las Deszczowy i ja – obydwie mieszkałyśmy w tym samym budynku i zgłosiłyśmy się do pomocy wszystkim, którzy szukali u nas schronienia. Najbardziej zdziwiło mnie, że przyszła do nas wtedy Kavi – jej rodzice byli przecież bogaci i na pewno nie pracowali w służbach ratowniczych. Ja wzięłam sześciu starszych uczniów, a Deszczowy resztę. Czytaliśmy sobie opowiadania i robiliśmy małe rzeźby z gliny w Bezpiecznym Pokoju. O dziesiątej rano przez ściany przeniknął jęk jak z horroru, który następnie przeszedł w ryk Pociągu Błyskawicznego pędzącego prosto na nas. Przyznaję, że bardzo się wtedy przestraszyłam. Przytuliliśmy się mocno do siebie, wsłuchani w dźwięk pękających szyb w oknach i potępieńcze wycie wiatru wściekle napierającego na dach. Wszyscy krzyczeliśmy z przerażenia. Irenska szlochała, a Telise ją tuliła. Ja obejmowałam dziesięcioletnich bliźniaków. Kavi – cóż, zdziwiło mnie to, ale Kavi przytulała młodszą dziewczynkę, córkę strażaków. Zobaczyła, że na nią patrzę,
i zrobiła wojowniczą minę.

Skinęłam głową w jej stronę, wzięłam głęboki oddech, i chciałam krzyknąć kilka słów otuchy. Mój głos zginął w kakofonii przedmiotów przewalających się na zewnątrz. Miałam nadzieję, że na zewnątrz. Ściany klasy powinny wytrzymać, ale raz po raz czuliśmy uderzenia, które wstrząsały całym budynkiem. Ze wszystkich sił próbowałam nie spanikować, ale wszyscy podeszliśmy blisko do siebie, a ja wyciągałam ręce, żeby w półmroku upewnić się, czy wszyscy są cali i zdrowi.

W krótkich przerwach między kolejnymi atakami żywiołu przypominałam im
o gąbkowych podkładkach, na których spoczywały fundamenty budynków, zaprojektowanych tak, żeby w razie trzęsień ziemi i huraganów mogły się lekko kołysać bez zniszczenia konstrukcji. Powiedziałam im, że mogą się trochę ruszać, ale wytrzymają. Miejmy nadzieję. Hałas był taki, jakby wszystko miało za chwilę runąć. Jeżeli budynek się zawali…

Nasze różowe solarne lampy solne dzielnie pracowały ostatkiem sił, ale do południa nasze stopy były już całe przemoczone. Napisałam do Deszczowej, która była ze swoją grupą piętro niżej. Radzili sobie jakoś, ale ryk huraganu źle wpływał na samopoczucie dzieciaków. Na szczęście dwie Wolontariuszki Schronu przyszły, żeby przytulić piątkę dzieciaków i poczytać im na głos. Zdecydowałam, że powinniśmy zejść na dół i do nich dołączyć. Sądząc po dźwięku, gdzieś w naszej klasie musiało być zbite okno – słyszałam deszcz wpadający do środka.

Ciężkie drzwi prawie nie dały się ruszyć z miejsca. Przeżyłam chwilę grozy, ale przypomniałam sobie o czerwonym przycisku. Przytrzymałam go przez chwilę, żeby drzwi otworzyły się na tyle, abym mogła stanąć w przejściu, zasłaniając widok. Patrzyłam w milczeniu.

Klasa wyglądała jak scena zbrodni. Do środka wpadał deszcz, a raczej wlewał się nieprzerwanym strumieniem przez rozwalone okna (wszystkie szyby były zbite), pewnie wlewając się jedną z przekrzywionych przez wiatr rynien retencyjnych. Z tyłu słyszałam jęk blach, ustępujących pod naporem wody wlewającej się do Bezpiecznego Pokoju, a za oknem zobaczyłam wielką turbinę wiatrową, która złamała się i teraz leżała na ziemi. Wszystkie kolorowe klony zniknęły. Po prostu zniknęły, zdmuchnięte przez wiatr. Wyjrzałam przez południowe okno i zobaczyłam, że farba solarna odchodzi wielkimi pasami, jakby ktoś rozpiął zamek błyskawiczny, a styropian z ocieplenia latał dookoła jak nasiona dmuchawca. Zmusiłam się, żeby oderwać wzrok od widoku zniszczeń – mieliśmy ważniejsze rzeczy na głowie.

Klasa zamieniła się w rwącą rzekę. Powywracane do góry nogami meble popłynęły na koniec pokoju. Prace, które wieszaliśmy na ścianach, pływały razem z pędzlami, drewnianymi modelami figur geometrycznych oraz innymi pomocami naukowymi. Wtem Kavi i Telise wślizgnęły się do środka
i stanęły obok mnie. Koło nas przepłynęła drewniana noga od krzesła.

– Jasna… – wyszeptała Kavi.

– No tak – próbowałam się skupić. – Musimy szybko dobiec do drzwi i dostać się na dół – powiedziałam wysokim, mechanicznym tonem. – Musimy uważać na odłamki szyb. Musimy trzymać się za ręce i ustawić w linię.

Kavi i Telise przekazywały moją wiadomość dalej, a ja planowałam trasę do drzwi na końcu klasy. Obok przepływały kawałki szkła i elektroniki. Cholera. A co jeżeli porazi nas prąd? Nie no, przecież to jest niemożliwe – skarciłam się w duchu. Został wyłączony już przy pierwszej syrenie, poza tym już i tak stałam po łydki w wodzie, trzymając się kurczowo metalowych drzwi. Kurczowo, ponieważ w klasie wiał wiatr iście… no tak, iście huraganowy. Droga do celu wiodła koło dwóch solidnych kolumn. Dobrze, trzymają się mocno. No to jedziemy. Obróciłam się do tyłu i próbowałam zamknąć drzwi, ale teraz już się zablokowały na dobre. No dobra. Teraz nie mamy już wyjścia.

Troje dziesięciolatków i troje dwunastolatków patrzyło na mnie z nadzieją, stojąc niemal po kolana w wodzie.

– Dobra robota! To teraz tak: Telise, Ty będziesz strażą tylną – ustawiłam bliźniaki za sobą, potem Kavi, potem dziewczynka, potem Irenska, potem Telise. Nie mieliśmy żadnych szalików ani lin, którymi moglibyśmy się związać. – Złapcie mocno sąsiada za nadgarstek – poleciłam. Sprawdziłam każde połączenie – w ten sposób będziecie trzymać się mocniej, niż za dłonie. Nasza klasa jest jak rwący potok, a my musimy jakoś dotrzeć do tych drzwi na końcu. Zatrzymamy się przy pierwszej kolumnie, potem przy drugiej. Będziemy sobie pomagać. Musimy uważać, żeby nie porwał nas prąd. OK?

Dzieciaki pokiwały głowami.

– Jak dotrzemy do drzwi to pobiegniemy do Bezpiecznego Pokoju na dole. Jasne? Wszyscy wiedzą, co robimy? Nie rozglądajcie się dokoła. Tak, wiem, że jest straszny bałagan, i ogarnięcie tego zajmie ekipie sprzątającej tydzień. Nie marnujmy czasu na rozglądanie się, OK?

Pokiwali głowami. Jeden z bliźniaków pociągnął nosem. Kavi ostentacyjnie przewróciła oczami.

– Wieje silny wiatr, trzymajcie się! Poradzimy sobie, bo działamy jako zespół. Uda nam się.

Spojrzałam znacząco na uczniów na końcu. Weszłam głębiej do klasy, prowadząc pierwszego z bliźniaków (Robiego? Roniego?). Zrobiłam krok do przodu, walcząc z zaskakująco silnym nurtem, potem obróciłam się, żeby podtrzymać mojego małego sąsiada, który potknął się wchodząc. Wiatr wpadał do środka przez rozbite okna, próbując nas zepchnąć w kierunku połamanych sof na końcu klasy. Miałam nadzieję, że razem z Kavi damy radę utrzymać bliźniaków na nogach. Miałam nadzieję, że Irenska nie wpadnie w panikę i nie pociągnie kogoś za sobą.

Do pierwszej kolumny było jakieś dziesięć kroków. Przez cały czas miałam poczucie, że ciągnę Robiego za sobą. Wszyscy walczyli z nurtem, ale dawali radę utrzymać się na nogach. Kavi szarpnęła drugiego bliźniaka do góry – trochę za mocno, pomyślałam, ale najważniejsze, że działa. Telise wychodziła już z Bezpiecznego Pokoju. Pokazała mi podniesiony kciuk. Prześlizgnęłam się obok kolumny i jęknęłam cicho, kiedy coś mnie uderzyło w nogę. Kawałek szyby, dryfujący razem z odłamkiem drewnianej ramy. Odrzuciłam go na bok, rozglądając się wokół – miałam nadzieję, że nie pływało ich tam więcej. Potem ruszyłam do przodu, ciągnąc za sobą Robi.

Dotarliśmy do drugiej kolumny. Irenska raz się poślizgnęła, ale Telise ją podtrzymała, wypluwając wodę z ust, cała przemoczona. Wszystko w porządku. Młodsze dzieciaki dzielnie się trzymały, prąc do przodu z walecznymi minami. Byłam z nich dumna.

W połowie drogi do drzwi Robi nagle zamarł i krzyknął. Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam, że w wodzie dookoła niego pływa chmura krwi, a nurt spycha go na meble. Cholera! Puściłam jego rękę i podniosłam go, trzymając za nadgarstek jego brata. Ruszyliśmy dalej. Nacisnęłam przycisk drzwi wyjściowych, wskoczyłam do kolejnego pomieszczenia, i wciągałam razem z Kavi dzieciaki do środka, jedno po drugim. Nagle usłyszeliśmy krzyk i gwałtowny plusk – Telise się poślizgnęła i wpadła pod wodę. Popchnęłam młodsze dzieciaki w stronę Kavi i skoczyłam Telise na ratunek, ale wpadłam na Irenskę. Przyłożyła mi coś do tułowia – linę bezpieczeństwa przymocowaną koło drzwi. Próbowałam ją odepchnąć, ale zdałam sobie sprawę, że Irenska przywiązuje ją do mojego paska u spodni. Szybko kombinuje. Ruszyłam przez wodę do Telise.

Stopy i głowa Telise raz po raz wypływały na powierzchnię, kiedy kotłowała się razem z odłamkami w wodzie, a nurt znosił ją do tyłu. Widok byłby nawet zabawny, gdyby nie rozrzucone wszędzie kawałki szkła.

– Obróć się! Wstań na kolana! – krzyczałam.

Telise uderzyła w stertę tablic korkowych; pociągnęłam ją za rękę i pomogłam stanąć na nogi. Szybko sprawdziłam, czy jest cała i zdrowa, przewiązując ją liną w talii. Ramieniem podtrzymałam ją mocno za plecy.

– Raz, dwa, trzy! – parliśmy razem do przodu, ostrożnie, skuleni, żeby nie przewrócił nas wiatr. Nurt ciskał w nas zabawkami i odłamkami korka.

Kavi wciągnęła nas do środka, uścisnęła na moment Telise, a potem próbowała zamknąć drzwi. Zobaczyłam, że lina jest przywiązana do poręczy. Szybko ją odwiązałam i trzymałam w ręku. Irenska pomogła młodszym dzieciom zejść na mokre półpiętro. Schody zamieniły się w wodospad. Wszyscy byli przemoczeni. Postanowiłam zmienić plan. W Bezpiecznym Pokoju nie było żadnych ubrań na zmianę, ale miałam je w swoim mieszkaniu.

– Słuchajcie, zmiana planu! – krzyknęłam, gestem pokazując Kavi, żeby dała sobie spokój
z drzwiami do pomieszczenia, które przed huraganem było naszą klasą. – Idziemy do mnie na piżamową imprezę!


Kiedy dotarliśmy do mojego mieszkania, zaprosiłam do nas Deszczową i jej drużynę i napisałam jej, co się stało z naszą piękną klasą. I z dachem. Postanowiła jednak zabrać swoją grupę do jej mieszkania na piątym piętrze. Powiadomiłyśmy rodziców i Jednostkę Ratunkową i wyruszyłyśmy w drogę. Robi nie zaciął się mocno, ale kciuki mocno krwawią nawet z drobnych ran. Udzieliłam mu pierwszej pomocy i obiecałam, że go dokładniej opatrzę po prysznicu. Mój Bezpieczny Pokój był zaraz obok łazienki. Dziewczynki umyły się najpierw, potem chłopcy.

Jabłuszko, moja ruda kotka, nigdy nie gardziła wolnymi miejscami na kolanach i darmowymi przytulaskami. Morale w drużynie szybko się poprawiło. Wymknęłam się do kuchni zrobić popcorn, pizzę i kakao, i przyniosłam dla każdego moje ubrania (za duże, ale przynajmniej suche) i ciepłe skarpetki.

Kiedy chłopcy się ubrali, a na kciuku Robiego pojawił się turban z opatrunku, zdałam sobie sprawę, że trochę mi słabo. Musiałam usiąść, żeby nie stracić równowagi. To pewnie ze stresu, pomyślałam, ale Kavi podeszła do mnie, złapała za podbródek, i podniosła głowę do góry.

– Jesteś cała blada – powiedziała – Jesteś przemoczona i zmarznięta. Marsz pod prysznic.

– Muszę zostać z…

– …bo Cię tam siłą wrzucę! – zarządziła, wskazując palcem łazienkę. Wyglądała jak moja matka.

– Jestem odpowiedzialna za…

U boku Kavi pojawiły się Irenska i Telise.

– Poradzimy sobie – powiedziała Telise.

– Musisz się ogrzać – dodała Irenska. – Cała się trzęsiesz.

– Mamy twoje jedzenie. I twojego kota. Damy sobie radę. Leć! – powiedziała Kavi, wsuwając do ust kawałek pizzy.

Potrząsnęłam głową, a potem przypomniałam sobie, że w łazience mam tabletki przeciwbólowe.

– Dobra, dziesięć minut – powiedziałam stanowczym tonem. – Nie wypuszczajcie nikogo
z pokoju. Jak będziecie mnie potrzebować, zapukajcie w drzwi.

Dalej czułam się słabo. Weszłam pod prysznic, puściłam cudownie ciepłą wodę i zdjęłam przemoczone ubrania. Kiedy ciepła woda spływała mi po zimnej szyi, czułam się jak w niebie. Rozkoszowałam się tym uczuciem przez chwilę – potem zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Odkryłam, skąd w wodzie wzięła się krew – z rany w mojej łydce.

Zakręciłam wodę, owinęłam się suchym ręcznikiem i usiadłam na podłodze, żeby obejrzeć nogę. Nie było aż tak źle. Za dobrze też nie. Przydałyby mi się plastry z klejem chirurgicznym, które trzymałam w szufladzie…

Minutę później Kavi owinęła moje ramiona suchym ręcznikiem i przyłożyła mokry do rany.

– Skąd wiedziałaś? – zapytałam.

– Pamiętam chmurę krwi, którą widziałam w wodzie, a rana Robiego jest za mała. Siedź cicho. – drzwi otworzyły się ponownie i do łazienki wślizgnęła się Irenska z apteczką.

– Trochę długo Ci z tym zeszło – warknęła Kavi.

– Dziewczyny, nie powinnyście… – zaczęłam.

– Zatkam jej usta. A ty załóż jej ten opatrunek – powiedziała Kavi.

Zamknęłam usta.

– Nie jest tak łatwo je założyć, trzeba mocno – szepnęła Irenska do Kavi – Przytrzymaj ją.

– Nie ma problemu – powiedziała Kavi.

Kavi przytrzymała mi nogę z zadziwiającą siłą. Zaraz, ile te dzieci mają lat? I kto tu jest nauczycielem? Zamknęłam oczy i przytuliłam się do ręczników, kiedy Irenska opatrywała mi nogę. Chyba zostanie lekarką.


Ogrzani i w suchych ubraniach przysunęliśmy się do siebie, żeby oglądać holofilmy o uroczych kotkach i pieskach ratujących świat. Siedem dłoni głaskało Jabłuszko. Wszystko było jak powinno być.

Irenska, Telise i Kavi były świetnymi niańkami – sprawnie rozdzielały koce i opowiadały młodszym dzieciom kawały, kiedy te zaczynały się stresować. Irenska zrobiła mi słabą herbatę i od czasu do czasu sprawdzała moją nogę, trochę się przy tym rządząc. Chyba podłapała to u Kavi.

Żadnemu z rodziców nie udało się dotrzeć przed świtem. Zanim przybyli, już od dawna spaliśmy w najlepsze; dzieci zbiły się w kulkę z Jabłuszkiem na górze – wyglądały jak gromadka kociąt.


Po przygodzie z huraganem Hannis pomiędzy Telise, Kavi oraz Irenską wywiązała się nić sympatii. Ta ostatnia nie była już taka nieśmiała. Częściej się zgłaszała na zajęciach. Kavi była jakaś cichsza i spokojniejsza. Nie robiła już nikomu krzywdy „przez przypadek” i nikt nie musiał przez nią więcej płakać. Może inni uczniowie tego nie zauważyli, ale ja tak. Kavi dalej sędziowała – sama chciała. Telise, Kavi oraz Irenska zrobiły razem świetny projekt na zajęcia z przyrody. Zanim skończyłyśmy przygotowywać prezenty na Przesilenie, zaobserwowałam więcej oznak, że coś się zmieniło. W czasie pierwszego meczu fiscusa na hali Telise krzyknęła „wszyscy są równi!” (chyba chodziło o to, żeby ktoś jej podał piłkę).

Uśmiechnęłam się. To była główna Zasada naszej cywilizacji. Tak niewiele społeczeństw naprawdę wierzyło w równe prawa dla wszystkich. Irokezi i starożytni Grecy byli najbliżej.

Ostatniego popołudnia przed przerwą przesileniową spakowaliśmy ich kartki z życzeniami i drobne prezenty. Przeglądałam je, zastanawiając się, ile jeszcze zimy przed nami. Moja coroczna przesileniowa wycieczka na wyżynę w hrabstwie Haliburton oznaczała dla mnie bieganie na nartach i jeżdżenie na łyżwach po jeziorze. Zabierałam ze sobą Syrenkę. Będzie jej się podobać, i musi w końcu kiedyś poznać moją rodzinę.

Jedna kartka przykuła moją uwagę. Kavi napisała: Dzięki, że mnie nie skreśliłaś.

Zastanawiałam się, co się stało z moją klasową łobuziarą, Kirsty. I z Marli, jej ofiarą? Wyszukałam je na opasce. O Kirsty nic nie wiadomo, ale Marli jest teraz astropilotką, ma dwójkę dzieci, i mieszka niedaleko ruchliwego kosmodromu w Saskatoon.

Udało jej się.

Spojrzałam na kartkę od Kavi z uśmiechem i zamknęłam ją.

– Ferie zimowe! – powiedziałam, i ruszyłam raźnym krokiem w stronę wyjścia.


10-letni uczniowie Jerri Jerreat walczyli ubiegłego roku [2019] o zakazanie wyrobów plastikowych jednorazowego użytku. Ekologia jest jednym z głównych tematów jej opowiadań, które ukazały się między innymi w Ottawa Arts Review, Yale Review Online, a także w Nevertheless: Tesseracts 21 oraz Glass and Gardens: Solarpunk Summers. Mieszka pod panelami słonecznymi niedaleko Kingston w Ontario. www.jerrijerreat.com

Tłumaczenie opublikowane za zgodą autorki. Wszystkie prawa zastrzeżone.

Fragment książki “Upadek cywilizacji zachodniej. Spojrzenie z przyszłości.” Naomi Oreskes, Eric M. Conway

  1. Wiek półcienia

    Pradzieje „cywilizacji” znały wiele społeczeństw, które rozkwitały i upadały, jednak tylko nieliczne z tych społeczeństw pozostawiły po sobie tak przejrzyste i szczegółowe wyjaśnienia dotyczące tego, co i dlaczego im się przydarzyło, jak państwa narodowe XXI wieku określające się mianem Cywilizacji Zachodniej. Nawet współcześnie, dwa tysiące lat po rozpadzie imperium rzymskiego i cywilizacji Majów oraz tysiąc lat po upadku Bizancjum i cywilizacji Inków, historycy, archeologowie i paleoanalitycy niepowodzeń[II] nie potrafią dojść do porozumienia na temat podstawowych przyczyn utraty przez wspomniane społeczeństwa zdolności reprodukcyjnych, władzy, stabilności oraz tożsamości. Przypadek Cywilizacji Zachodniej jest inny, ponieważ skutki jej funkcjonowania nie tylko były możliwe do przewidzenia, lecz także faktycznie zostały przewidziane. Co więcej, to społeczeństwo okresu przejściowego pozostawiło po sobie mnóstwo danych, zarówno pod postacią typowych dla dwudziestowiecznego stylu zapisów papierowych, jak i elektronicznych formatów XXI stulecia. Pozwala nam to zrekonstruować niezwykle bogate szczegóły przeszłych wydarzeń. Choć analitycy mają różne opinie na temat dokładnych okoliczności omawianych wypadków, praktycznie wszyscy zgadzają się co do tego, że ludzie Cywilizacji Zachodniej wiedzieli, co się dzieje. Nie byli jednak w stanie tego powstrzymać. W rzeczy samej, najbardziej zadziwiające w omawianej historii jest właśnie to, jak wiele wiedzieli ci ludzie i do jakiego stopnia nie potrafili wykorzystać tej wiedzy w działaniu. Wiedza nie przeobraziła się tu we władzę.

Przez ponad sto lat poprzedzających upadek świat Zachodu zdawał sobie sprawę z tego, że znajdujące się w atmosferze ziemskiej dwutlenek węgla (CO2) i para wodna pochłaniają ciepło. Trzy następujące po sobie etapy rewolucji przemysłowej doprowadziły do masowego uwolnienia do atmosfery dodatkowych ilości CO2 – początkowo w Zjednoczonym Królestwie (1750–1850), następnie w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, w innych krajach europejskich i w Japonii (1850–1980), a na koniec w Chinach, Indiach i Brazylii (1980–2050). (W eseju używam terminów odnoszących się do państw narodowych omawianej epoki. Dla czytelnika nieobeznanego z geografią polityczną Ziemi sprzed Wielkiego Upadku dodajmy, że Zjednoczone Królestwo leżało na terenach dzisiejszej Kambrii [Cambria], Niemcy w Unii Nordycko-Skandynawskiej, Stany Zjednoczone i Kanada zaś na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.) Na początku ostatecznej fazy upadku, w połowie XX wieku, niektórzy przyrodoznawcy – określani w ten sposób dlatego, że zgodnie z archaiczną konwencją Zachodu badali świat fizyczny w izolacji od systemów społecznych – rozpoznali, że spowodowany działalnością człowieka wzrost poziomu CO2 w atmosferze teoretycznie może ogrzać planetę. Faktem tym przejęli się jednak tylko nieliczni. Suma emisji była bowiem wciąż dość niska, a większość naukowców uznawała atmosferę za w zasadzie nieograniczony śmietnik. W latach sześćdziesiątych XX wieku mówiono często, że „rozcieńczanie to zanieczyszczeń likwidowanie” („the solution to pollution is dilution”).

Sytuacja uległa zmianie, gdy ścieki i śmietniki planetarne zaczęły się zbliżać do stanu przepełnienia, a „rozcieńczanie” zanieczyszczeń okazało się działaniem niewystarczającym. Niektóre zanieczyszczenia chemiczne, takie jak chloroorganiczne środki owadobójcze (szczególnie pestycyd dichlorodifenylotrichloroetan, czyli DDT) i freony (CFC) wywołały bardzo silne efekty nawet przy bardzo niskich stężeniach. W latach sześćdziesiątych XX wieku okazało się, że DDT zaburza funkcje rozrodcze ryb, ptaków i ssaków. W latach siedemdziesiątych XX wieku naukowcy poprawnie przewidzieli, że CFC uszkodzi warstwę ozonową w stratosferze. Z powodu ogromnej ilości substancji usuwanych do środowiska wystąpiły kolejne efekty przesycenia. Do substancji tych należały siarczany wytwarzane podczas spalania węgla, a także CO2 i metan (CH4), które pochodziły z bardzo wielu źródeł, włączając w to spalanie paliw kopalnych, produkcję betonu, wylesianie, a także dominujące w omawianych czasach techniki uprawy ryżu oraz produkcji wołowiny (stanowiącej podstawowe źródło białka).

W latach siedemdziesiątych XX wieku naukowcy zaczęli dostrzegać, że działalność człowieka w istotny sposób zmienia fizyczne i biologiczne funkcje planety – co powoduje przejście do nowego okresu w geologicznej historii Ziemi – antropocenu[5]. Naukowcy, którzy dokonali tych wczesnych odkryć, wcale nie byli szczególnie wizjonerscy – wiele istotnych badań było efektem ubocznym testów na broni nuklearnej oraz prac nad nią[6]. Badacze – w tamtych czasach dyskryminacja z uwagi na płeć wciąż była powszechna – z rzadka rozumieli, że tak naprawdę studiują granice śmietników planetarnych. Godnym uwagi wyjątkiem był futurysta Paul Ehrlich, którego książka Bomba populacyjna zdobyła popularność w późnych latach sześćdziesiątych XX wieku, lecz do lat dziewięćdziesiątych XX wieku została już zdyskredytowana[7].

Regulamin Konkursu Literackiego Fikcji Klimatycznej

  1. Organizatorem konkursu jest rada pedagogiczna LXIV Liceum Ogólnokształcącego im. St. I. Witkiewicza „Witkacego” w Warszawie, którą w działaniach dotyczących tego konkursu reprezentuje koordynator- pan Piotr Krajewski.
  2. Udział w konkursie może wziąć każda osoba będąca uczennicą lub uczniem LXIV Liceum Ogólnokształcącego im. St. I. Witkiewicza „Witkacego” w roku szkolnym 2020/2021.
  3. Cele konkursu:
    a) zachęcanie do poszukiwania rzetelnej wiedzy na temat rzeczywistości, w której żyjemy, ze szczególnym uwzględnieniem kwestii klimatycznych, wnikliwego analizowania ich oraz dostrzegania możliwych konsekwencji;
    b) promowanie odpowiedzialnych postaw uczniów w kwestii klimatu, dostrzegania potrzeby zmian społecznych w tych obszarach;
    c) budowanie poczucia sprawczości i wiary w optymistyczną wizję przyszłości;
    d) propagowanie czytelnictwa, sięgania po dobre wzory literackie dla rozwoju własnego warsztatu pisarskiego;
    e) zachęcenie do własnej twórczości literackiej;
    f) umożliwienie prezentacji dokonań twórczych
  4. Wymagania konkursowe:
    a) Uczestnicy konkursu do końca listopada 2020 r. przesyłają w formie elektronicznej na adres konkurs@solarpunk.edu.pl pracę literacką przedstawiającą rozwój akcji (opowiadanie, pamiętnik, dziennik, utwór sceniczny, jednoaktówka i temu podobne) w dowolnej konwencji (S-F, fantasy, groteska, etc.) umożliwiającej prezentację futurystycznej wizji dotyczącej klimatu.
    b) Praca literacka nie może przekraczać 6000 słów.
    c) Większość pracy musi być napisana w języku polskim.
    d) Praca musi być indywidualna, oryginalna (nie może być wcześniej publikowana w wersji drukowanej lub online).
    e) Praca powinna przedstawiać pozytywną wizję przyszłości (utwór może przedstawiać wizję dystopijną lub apokaliptyczną, jednak musi kończyć się dobrze).
    f) Praca objęta jest licencją Creative Commons CC-BY-SA 4.0, pozwalającą na publikację utworu w Internecie z zaznaczeniem autorstwa oraz jego przetłumaczenie. Więcej szczegółów dostępnych jest pod https://creativecommons.org/licenses/by-sa/4.0/deed.pl.
    g) Przesłanie pracy konkursowej jest równoznaczne z wyrażeniem zgody na jej publikację na stronie solarpunk.edu.pl. Standardowo publikowane prace podpisane będą imieniem i nazwiskiem autora(ki). Na wyraźną prośbę autora(ki) użyty zostanie pseudonim.
  5. W ocenie jury będzie zwracać szczególną uwagę na to, czy:
    a) wizja przyszłości jest zakorzeniona w rzeczywistości (nie jest zupełnie od niej oderwana)
    b) utwór podkreśla potrzebę zmiany społecznej, nie skupia się na indywidualnych działaniach “superbohaterów” czy różnego rodzaju “zbawicieli”
    c) utwór jest spójny w przedstawianiu świata, atrakcyjny fabularnie, zastosowane techniki literackie i formy przekazu są adekwatne wobec prezentowanej koncepcji;
    d) język, styl i zapis utworu są poprawne.
    e) praca jest podpisywana imieniem i nazwiskiem (po anonimizacji praca zostanie przesłana wszystkim jurorom);
    f) prace „nieliterackie” np. naukowe lub niefabularne (esej, liryka), lub zawierające więcej niż 6000 słów, lub wcześniej publikowane, lub zawierające jakiekolwiek informacje umożliwiające identyfikację autora zostaną zdyskwalifikowane.
  6. Harmonogram konkursu:
    a) do 30 listopada 2020 r. – przesyłanie prac konkursowych podpisanych imieniem i nazwiskiem na adres konkurs@solarpunk.edu.pl. Przed przesłaniem jurorom prace zostaną poddane anonimizacji.
    b) 14 grudnia 2020 r. – podanie wyników konkursu do publicznej wiadomości;
  7. Jury konkursowe składa się z przedstawicieli grona pedagogicznego LXIV LO.
  8. Przewidziane są trzy nagrody pieniężne:
    a) Nagroda Główna w wysokości 500 złotych
    b) Druga Nagroda w wysokości 300 złotych
    c) Trzecia Nagroda w wysokości 200 złotych

Co to jest Fikcja Klimatyczna (Climate Fiction, Cli-Fi)?

Climate Fiction to odmiana literatury i filmu, w której akcja rozgrywa się zwykle, choć nie zawsze, w świecie naznaczonym przez skutki spowodowanej przez człowieka katastrofy klimatycznej. Bardzo często climate fiction przyjmuje formę dystopii.

Polska młodzież jest w znacznej mierze przekonana, że ocieplenie klimatu jest spowodowane działalnością ludzką, szczególnie spalaniem paliw kopalnych w celu pozyskania energii. Jednak nie wydaje się, żeby polska młodzież uważała katastrofę klimatyczną za sprawę bardzo pilną. Oczywiście, istnieją klimatyczne ruchy społeczne, na przykład MSK, ale stopień zaangażowania polskiej młodzieży w te ruchy nie jest wysoki. Jakoś to będzie – mówią. Ktoś tam, gdzieś tam się tym zajmuje. Bez spiny.

Do zbiorowej świadomości młodzieży musi dotrzeć fakt, że jeśli nie powstrzymamy katastrofy klimatycznej, to skutki będą naprawdę apokaliptyczne. To jest strach. Jednak strach może paraliżować i zniechęcać do działania. Dlatego oprócz wizji  dystopijnych potrzebna jest jakaś pozytywna wizja przyszłości. To jest nadzieja. Tylko połączenie strachu z nadzieją może doprowadzić do zmiany. Potrzebujemy obu rzeczy na raz. Jednak bardziej niż strachu, potrzebujemy eutopii, jako miejsca idealnego dobrobytu, jako praktycznej aspiracji. Nie utopii, która z definicji jest niemożliwą koncepcją.

Liczymy na to, że Konkurs Literacki Fikcji Klimatycznej pobudzi wyobraźnię młodzieży w poszukiwaniu eutopii.

Przykładem climate fiction łączącego dystopię i utopię, strach i nadzieję, jest książeczka Naomi Oreskes i Erika Conwaya pod tytułem Upadek cywilizacji zachodniej. Spojrzenie z przyszłości.